Poznałyśmy się w grudniu 2003 na oddziale ginekologii krakowskiego szpitala na Kopernika, a okoliczności tego spotkania opisałam 10 lat później na blogu.
Pozwolę sobie jednak opowiedzieć o tym jeszcze raz.
I Basię i mnie czekała wtedy operacja – histeroskopowa resekcja endometrium, w Polsce na owe czasy absolutnie nowatorska metoda leczenia nowotworów macicy, w Krk robiło to wtedy tylko 2 lekarzy , ten „nasz”, tuż po stażu i świeży na oddziale – i ordynator oddziału, jego szef.
Pamiętam, iż naszego młodziutkiego i niezwykle przystojnego prowadzącego nazywałyśmy z Basią pieszczotliwie „Arturkiem„, w zasadzie to ona go tak nazywała, a ja i reszta babeczek (w wieku mniej więcej od 30 do 70) przejęła to zdrobnienie od niej. Szpital, w którym byłyśmy operowane był szpitalem uniwersyteckim, przy każdym badaniu/zabiegu/operacji szwendała się gromadka studentów zaglądająca Ci bez żenady w każdą dziurkę… więc miałyśmy do wyboru – albo się tym przejmować albo robić sobie z tego jaja, ja wybrałam to drugie.
No i namawiałam wszystkie babki z oddziału, żeby przed operacjami myły włosy i malowały paznokcie, bo będziemy miały „dzień zdjęciowy” (wszystkie zabiegi były filmowane)
Potem chodziłyśmy grupowo prosić pewną wesołą panią doktor o możliwość obejrzenia materiałów, bo nie mamy pewności, iż „ładnie” wyszłyśmy…
(jeśli ktoś nie doczytał, powtórzę – oddział był ginekologiczny) 🙂
Pani doktor tłumaczyła żartobliwie, iż na tych filmach to ani naszych wyszukanych fryzur ani eleganckich paznokci raczej nie będzie widać i niestety nikt też z operujących na te zabiegi kosmetyczne uwagi specjalnej nie zwrócił, no przykro…
Pamiętam, iż Basia zjawiła się wtedy w szpitalu ze świeżą farbą na włosach i ogólnie wyglądała, jakby dopiero co wyszła od fryzjera, obie więc głośno protestowałyśmy „ale jak to, iż nie widać fryzury ani paznokci!”
Ja dopytywałam dodatkowo, czy może chociaż tym asystującym studenciakom (a jeden był wyjątkowo interesujący 😛 spodobał się mój pieprzyk (nazywany przeze mnie żartobliwie „Strażnikiem” i czy były jakieś komentarze odnośnie jego urody i nieco perwersyjnego umiejscowienia …
Każdą z babeczek grupowo odprowadzałyśmy pod salę operacyjną i dodawałyśmy jej otuchy (opowieściami oczywiście o facetach, miłościach – tych przeszłych, aktualnych i wymarzonych, no i oczywiście o seksie)
A na każdą wybudzaną z narkozy czekała już liczna rzesza szpitalnych specjalistek w pocieszaniu/rozbawianiu – żeby ta miała świadomość, iż nie jest sama, iż ktoś o niej myśli – również i tu, tuż obok.
I wierzcie albo nie – pamiętam ten moment sprzed ponad 20 lat.
Pamiętam tę chwilę, ten widok, jak przez szybę macham do Basi na sali wybudzeniowej a ona mi odmachowuje, jeszcze nie całkiem przytomna, ale lekko unosi głowę i odmachowuje, z czymś na kształt uśmiechu na twarzy, zanim znowu przyłoży głowę do poduszki. To machanie i zarys uśmiechu było umówionym znakiem: tak, wsio w porządku, żyję, ale spadaj i daj mi spać.
Pamiętam też, iż ta sama liczna grupa współtowarzyszek niedoli, bez proszenia, jakoś tak sama z siebie, wymieniała się przy łóżkach tych „już po” zmieniając opatrunki, podając picie czy choćby trzymając nerkę przy ustach tych źle reagujących na narkozę.
Basia była jedną z takich pacjentek, po narkozie czuła się nie za fajnie, więc siedziałam przy niej, podsuwałam nerkę, ocierałam usta i brodę.
Nie pomnę już, czy jeszcze przed zabiegiem, czy już po, chyba jednak po… przypadały Basine imieniny, czyli tradycyjna Barburka. No i szalone kobiety z jej sali (zgadnijcie, kto był prowodyrem) uparły się, iż jakże to tak, imieniny ma kobita – to nie da rady tak o suchym pysku, jakąś banię trza koniecznie.
Coby załatwić pół literka, choćby wiśniówkę czy coś – trochę brakowało nam odwagi, ale wyczaiłam w małym barku na dole baryłki nadziane ajerkoniakiem, dobre i to, na bezrybiu i takietam.
Łamałyśmy rygory pooperacyjnej diety, wiec smak ryzyka był, ale przeważał ten ajerkoniaku 😀
Spróbujcie sobie to zwizualizować – wieczór na ginekologii, a my siedzimy na szpitalnych łóżkach, jeszcze obolałe i krwawiące, ale chuj tam, śpiewamy „Sto lat” i „Niech jej gwiazdka” wznosząc do góry te czekoladki 🙂
Opis powyższych wydarzeń w notce blogowej sprzed 11 lat zakończyłam uwagą, iż tamten pobyt w szpitalu wspominam wciąż jak najlepszą przygodę i każdy ewentualny następny przyjmę na luziku (choć oczywiście oby ich być nie musiało)
Nie miałam wtedy pojęcia, ile pobytów szpitalnych jeszcze przede mną i w jak gardłowych kwestiach zdrowotnych.
W każdym razie nasza znajomość z Basią rozpoczęła się w takich szpitalnych okolicznościach przyrody. Potem były spotkania przy piwie i wiśniówce, przy różnych okazjach, czasem zaskakujących (na osiemnastce mojej zaprzyjaźnionej uczennicy, a Basinej koleżanki z konnej jazdy) Ciągałam też Basię po różnych metalowych spelunach Krakowa (sami się domyślcie, których, bo nazwy nie wymienię) a ona posłusznie i godnie to znosiła.
Gdy zachorowałam – Basia odezwała się natychmiast i wspierała mnie, jak umiała, nie zawsze tak, jak oczekiwałam.
Niektórzy pewnie świetnie pamiętają, w jakim stanie byłam wtedy, wściekła na świat i chorobę, warczałam i gryzłam jak ranne zwierzę, najmocniej w związku z tymi wszystkimi „będzie dobrze” i Basi też się za to dostało.
Dziś wiem, iż dla niej nie była to banalna czy bezmyślna, kilka znacząca formułka, tylko pocieszenie płynące ze szczerego serca, silna wiara, iż z tego wyjdę, którą starała się mi przekazać. Zanim jednak udało nam się w tej kwestii porozumieć – przekonałyśmy się dobitnie, iż każda z nas inaczej sobie radzi z cierpieniem, z kalectwem, czego innego potrzebuje, innych słów i innych działań, iż choć dzielimy onkologiczną przeszłość, to każda z nas przeżywa ją po swojemu, jedna chce się czuć Królową, druga Wiedźmą (tylko Basia zrozumie) Zanim doszłyśmy wspólnie do konstatacji, iż kosmos jest wielki a każda z nas inna – trochę się naścierałyśmy i naskakałyśmy do oczu, czy raczej – ja naskakałam.
I wtedy wpadłam na nią na Garncarskiej, wracając z jakiejś chemii – okazało się, iż rak nie odpuszcza, tym razem zaatakował Basine płuco i nasze głupie spory zupełnie przestały być ważne.
I znów messenger rozgrzał się od naszych rozmów, kibicowałam jej płucnej operacji, rehabilitacji, rozwiązaniu problemów z dobraniem szczepionki na Covid.
Potem pochłonęły mnie moje własne kłopoty, sprawa kamienicy i te zdrowotne: zawroty głowy, bóle ręki, bezsenność, później przebite ucho i nasze rozmowy stały się rzadsze. Dałam się zwieść pozorom – życzenia świąteczne, z okazji urodzin i imienin oraz okolicznościowe, radosne rozmowy dały mi złudne wrażenie, iż u Basi wsio OK, iż kłopoty zdrowotne się wyprostowały.
Ale się nie wyprostowały.
Życiowe komplikacje i dramaty, stres z tym związany… jeden udar, potem drugi… i przerzuty do mózgu.
Koniec.
Jednak o tym wszystkim dowiedziałam się dopiero z lakonicznej wiadomości od naszej wspólnej znajomej: Basia zmarła, pogrzeb we wtorek.
Ta wiadomość walnęła mnie i totalnie ogłuszyła.
Po prostu rozsypałam się na kawałeczki i nie potrafię się od wczoraj pozbierać.
Nie mogę sobie darować tych wszystkich ostatnich miesięcy, gdy zajęta swoimi problemami zapomniałam o Basi.
Nie wspierałam jej, nie byłam przy niej.
Wiem, dobrze wiem, iż byli inni, bliżsi, rodzina i przyjaciele, dobre i pomocne osoby, wiem, iż nie czuła się osamotniona – ale nie daje mi spokoju, iż wśród nich zabrakło mnie.
Że ja Basię zawiodłam.
Jest więc cudowne jesienne południe, przez otwarte okno wpada zapach wilgotnych liści i te zapachy i złotobrązowe widoki pewnie normalnie by mnie cieszyły – ale nie dziś.
Dziś nic mnie nie cieszy.
Siedzę więc naprzeciw okna wśród jesiennych widoków i zapachów i piszę o Basi, piszę o tym, jak ją pamiętam – bo to jedyne, co mogę teraz dla niej zrobić.
Chcę więc napisać o tym, jak bliską mi była osobą, jak bardzo podobne miałyśmy poczucie humoru, takie totalnie wariackie, nie stroniące od świntuszenia 🙂
Chcę napisać o tym, jak bardzo Basia kochała życie, jak mocno starała się wykorzystać każdą minutę i sekundę.
Jak bardzo kochała miłość.
I seks 🙂
Jak bardzo kochała konie.
Jak niedługo po operacji płuca pisała mi, iż powoli zaczyna łapać głębszy oddech. Że waca do jogi, co prawda straciła nieco na sprawności, ale wszystko przed nią. I iż jeździ już do stajni, ale na konia nie siada, jeszcze nie, tylko się czule miziają. I iż czeka na wiosnę, żeby się całkowicie odrodzić.
Ta wiosna dla Basi już nie nadeszła, ale taką ją postaram się zapamiętać: hasającą konno, pełną nadziei czekającą na wiosenne odrodzenie.
I oczywiście z czekoladową baryłką z ajerkoniakiem w dłoni 🙂
I ze śmiechem stukamy się tymi czekoladkami jak kieliszkami.
Ona – Królowa, ja – Wiedźma.
więcej w tej kategorii: https://drzoanna.wordpress.com/category/blog-spis-tresci/