Jak widać – przymierzam się do większego projektu, do spisania historii mojej rodziny, a przynajmniej do opowieści o moich dziadkach. Nie mam pojęcia, na ile mi się to uda, zamiar jest potężny a możliwości nikłe 🙂
Przede wszystkim – nie wiem, czy starczy mi czasu 🙂
Ale, póki co, 1/4 tej historii – opowieść o babci ze strony mojego taty.
Zofia Pałasiewicz, z domu Michalska, 1894 – 1979.
Opowieść o mojej babci opiera się przede wszystkim na mojej pamięci, na wspomnieniach, które upływ czasu mógł nieco zmącić, zamazać i przeinaczyć, choć do ich weryfikacji przyczyniła się moja siostra-bliźniaczka, Marta. Jak się później przekonacie – z historią mojego dziadka, jej męża – będzie zupełnie inaczej 🙂
Ale to później, kiedyś, mam nadzieję 🙂
Moja babcia urodziła się w ostatnich latach 19 wieku, a pochodziła z dość chyba zamożnej rodziny z tradycjami, jej brat był znanym w Tarnowie lekarzem.
Wychowywała się w czasach, gdy panna „z dobrego domu” potrzebowała specyficznego wykształcenia i takie właśnie wykształcenie posiadała. Świetnie mówiła po niemiecku, całkiem dobrze grała na pianinie, oczywiście z nut, które z namysłem wybierała ze sporej sterty i pieczołowicie układała na wąskim pulpicie nad klawiaturą.
Już nie pamiętam niestety, jaki był jej repertuar, ale wydaje mi się, iż grywała Bacha, Mozarta i Chopina w jakimś niezbyt trudnym układzie.
Moja Siostra dodaje jeszcze: Pamiętam jeszcze, jak babcia grała romanse cygańskie, np. „Czajka” i dumki ukraińskie, z autentycznie ukraińskim tekstem. Miała do nich nuty, takie cieniutkie, 2-stronicowe książeczki, jak ta poniżej:
Były też nuty do kolęd, np „Cicha noc”, w wersji niemieckiej.
Do dziś pamiętam słowa, po niemiecku… I właśnie babcię najbardziej kochał Kubuś, nasz kanarek….
Malowała przecudne, realistyczne martwe natury, część jej obrazów wisiała w tzw. „babcinym pokoju” w moim domu rodzinnym w Tarnowie, nad sporą, biedermeierowską toaletką z wielkim, owalnym lustrem. Potrafiła też doskonale gotować, ale najchętniej dyrygowała kucharką, której rolę w moim rodzinnym domu spełniały kolejne służące.
Nigdy nie pracowała sensus stricte, jej rola ograniczała się do wyżej wymienionych zajęć i wychowania dzieci.
Wyszła za mąż za starszego od niej o 5 lat lat Józefa Pałasiewicza, inżyniera leśnictwa – odpowiadając na ogłoszenie matrymonialne, zamieszczone przez niego w popularnej gazecie.
To często opowiadana historia rodzinna, bo taka forma zawierania znajomości chyba nie była popularna w tamtych czasach.
Gdzieś mam jeszcze to ogłoszenie, wyrwane z gazety, zbrązowiałej ze starości, do dziś bawi użyte w nim „podobno przystojny” 😛
Dziadek okazał się cholerykiem i despotą, ale babcia znosiła jego wybuchy potulnie i bez słowa skargi.
Z jego pracą związane były częste przenosiny z nadleśnictwa do nadleśnictwa, z miejsca na miejsce po terenie dzisiejszych Bieszczad, od okolic Tarnowa po Złoczów niedaleko Lwowa.
Mój tata i dwie jego siostry, bliźniaczki, urodziły się więc w leśniczówce Buda Tuszowska, powiat Huta Komorowska. Sprawdźcie na mapie, to miejsce wśród lasów między Kolbuszową, Baranowem Sandomierskim a Mielcem. W moim domu nie mówiło się o tym zbyt szczegółowo, ale z podsłuchanych półsłówek udało się nam wraz z siostrą złożyć do kupy historię młodej kobiety, wychowanej w postwiktoriańskiej rzeczywistości, w bogatym domu ze służbą i kompletnie nieprzygotowanej do życia w tak spartańskich warunkach, w dziczy i na pustkowiu, bez najmniejszych wygód, bez pomocy służącej, szybkiego dostępu do lekarza itp. Usiłuję sobie wyobrazić, co musiała czuć, zostawiona sama sobie, z dala od rodziny, z dala od kogokolwiek.
Nikt w domu nigdy nie powiedział tego wprost, ale dojmujący zimą chłód i ogólnie prymitywne warunki w leśniczówce mocno wpłynęły na zdrowie trójki dzieci, które tam babcia urodziła: jedna z sióstr bliźniaczek niedługo zmarła, druga przez całe życie nieustannie chorowała i zmarła ledwo przekroczywszy czterdziestkę.
Mój tata na skutek tych fatalnych warunków, złego odżywiania, braku witamin, szczególnie D, zimna i wilgoci także zapadł na zdrowiu a ciężka, zbyt późno leczoną krzywica, choroby stawów itp. zaowocowały trwałym kalectwem i niepełnosprawnością. Zmarł przeżywszy zaledwie 56 lat wskutek komplikacji po operacji przepukliny.
2 zdjęcia w ogrodzie wujka Romana w Tarnowie 7.Vlll 1926.
Wujek Romek, niżej babcia, z lewej ciocia Kazia, żona wujka Romka, ale kim jest ta kobieta z wielkimi oczami? Moja siostra dodaje: Popatrz, mogłyśmy to wszystko wiedzieć. Wystarczyło zapytać. Czterdzieści lat temu…
Ale ok, zwróćcie uwagę – ciocia albo siedzi, albo stoi z boku i ma laskę w ręce, ukrytą wśród krzaków.
Potem przecież mocno utykała i chodziła o lasce, taką ją pamiętam.
A u taty już widać tą wadę postawy, która będzie się pogłębiać przez lata.
Dzieci – Krysia, Marysia, Zdziś, w opisie na odwrocie.
Czyli – Zdzisław, mój tata, i jego siostry bliźniaczki.
Ta, która wydaje się wyraźnie drobniejsza i siedzi na babcinych kolanach, w czapeczce – to Marysia, zmarła niedługo potem.
Dziadek zmarł w 1964 roku w dość tajemniczych okolicznościach, miałyśmy wtedy z siostrą po 8 lat i wiele z tamtych wydarzeń zamazało nam się w pamięci. Ale pamiętamy, iż stosunki miedzy naszą mamą, a jej teściem, czyli naszym dziadkiem zawsze były napięte. O charakterze dziadka już pisałam, a mama potrafiła być uszczypliwa.
Feralnego dnia dziadek usiadł z kubkiem herbaty przy stole w tzw. środkowym pokoju naszego mieszkania, w pokoju zajmowanym przez rodziców. Mama, jak to mama, kąśliwym tonem zwróciła mu uwagę, iż przecież mają z babcią swój pokój, więc czemu tu siedzi.
Dziadka w sekundzie ogarnęła furia, zerwał się z krzesła i cisnął tym kubkiem w mamę. Potem wszystko działo się niesamowicie gwałtownie – z rozciętego łuku brwiowego polała się krew, niania płacząc gwałtownie zabrała nas z siostrą do kuchni, stamtąd jedynie słyszałyśmy podniesione głosy.
Pamiętam, iż parę lat później babcia skarżyła się nam, iż to z winy mamy jej mąż, nasz tata, wzywał milicję na własnego ojca. Faktycznie, mundurowi wyprowadzili wtedy dziadka i, o ile dobrze pamiętamy z siostrą – nigdy go więcej nie zobaczyłyśmy.
Ta sprawa ma jednak inną stronę, nie wiem czy jedyną.
Mianowicie dziadek, mieszkając w Tarnowie, był bardzo aktywnym działaczem kółka łowieckiego. Nie pracował już jako leśnik – ale często jeździł na polowania i przez cały czas skrupulatnie opisywał rezultaty tych polowań w swoich dziennikach. Z racji tego hobby miał w mieszkaniu 2 strzelby, naboje i inne myśliwskie akcesoria, a ja do dziś mam przed oczami widok upolowanych kuropatw na kuchennym stole.
Jednak pod koniec życia, w latach 60tych dziadek popadł w konflikt z Zarządem Koła. On sam twierdził, iż to z powodów politycznych.
Fakt, w jego dziennikach łatwo można znaleźć jego krytyczne, bardzo ostre albo pogardliwe w tonie wypowiedzi na temat ówczesnych władz, rządu, partii, ogólnie „komunistów”, których widział wszędzie wokoło, na temat podporządkowania naszego kraju Wielkiemu Sąsiadowi zza wschodniej granicy itp itd. Zarząd twierdził, iż chodzi o zupełnie co innego, o porywczy charakter dziadka, którego poziom staje się z wiekiem coraz wyższy, a sam dziadek zwyczajnie niebezpieczny.
Facet w tym wieku, impulsywny i wybuchowy, z bronią w ręku – nieszczęście gotowe.
Tak więc mimo protestów dziadek musiał zdać broń i zakazano mu udziału w polowaniach.
Incydent z kubkiem wydarzył się niedługo potem.
Wiem, iż z milicji dziadek trafił do szpitala psychiatrycznego, niewykluczone, iż połączono fakty, sytuacja w kole łowieckim mogła mieć z tym jakiś związek.
Dalsza część mojej opowieści opiera się w sporej części na domysłach, czas pokrył wspomnienia mgłą. Bardziej jednak chodzi o to, iż prawdę o śmierci dziadka ukrywano przed parą dzieciaków, jakimi wtedy z siostrą byłyśmy. Kiedy dorosłyśmy i nabrałyśmy odwagi, żeby zapytać o szczegóły – nie było już kogo pytać, wszyscy odeszli. Najdłużej żyła mama, ale nasze stosunki stały się dość trudne z powodu jej alkoholizmu i rozmawiać z nią żadna z nas nie chciała.
Jedno jest pewne – dziadek zmarł na raka, na złośliwy nowotwór, co do jego umiejscowienia spieramy z siostrą.
Nasza pamięć połączyła, skleiła ze sobą pobyt dziadka w obu szpitalach, psychiatrycznym i onkologicznym i nie pamiętamy niczego pomiędzy. Może nowotwór został wykryty w psychiatryku?
Już się tego nie dowiemy.
Dziadek zmarł w samą Wigilię 1964 roku i do dziś pamiętam, jak strasznie babcia płakała na wiadomość o jego śmierci.
Ona sama przeżyła jeszcze 15 lat i zmarła w wieku 86 niedługo po moim ślubie w połowie lat 70tych zeszłego wieku. I choć babcia „przeżyła” swojego męża i swoje dzieci to pewnie żyłaby jeszcze dłużej, gdyby nie głupi wypadek. Gdzieś w okolicach 80tki zaczęła przewracać się na ulicy. Opowiadała potem, iż nie wie, co się adekwatnie stało, iż chyba jej się zakręciło w głowie i iż pomógł jej wstać jakiś mężczyzna. I niemal zawsze w opowieści pojawiało się zawstydzone, iż bardzo przystojny. Babcia opowiadając o tym rumieniła się, jak panienka, a jej zmieszanie było w 100% autentyczne. Nic więc dziwnego, iż gdy po kolejnym powrocie z babcinych zakupów znów słyszeliśmy relację o jej upadku i „panu, który jej pomógł i choćby odprowadził do domu” od razu zaczynaliśmy heheszki i żartobliwe dopytki, czy przystojny.
Żarty żartami, ale po jakimś czasie babcia przestała sama wychodzić z domu, jednak, jak się później okazało, ostrożność ta nie uchroniła jej przed wypadkiem, ostatnim wypadkiem w jej życiu.
Podobnie jak ja miała problemy z kręgosłupem i co jakiś czas zaprzyjaźniona pielęgniarka z niedalekiej przychodni zachodziła do nas robić jej masaże. No i raz podczas takiego masażu zadzwonił telefon w drugim pokoju, pielęgniarka poszła go odebrać, a gdy babcia z padających słów rozmowy zorientowała się, iż to dzwoni mama z pracy, zerwała się z łóżka, żeby jej powiedzieć coś od siebie, o coś poprosić. I niestety, zaplątała się w ciuchy zsunięte na czas masażu i runęła na ziemie, łamiąc sobie nogę w biodrze.
Po paru dniach w szpitalu przyplątało się zapalenie płuc i już nie wróciła do domu.
Zawsze jednak będę pamiętać zapach jej pudru i różowawą szminkę do ust.
Bo trzeba wiedzieć, iż lata w leśniczówce nie zmieniły babcinych nawyków ani jej samej. Do końca życia trefiła swoje siwe loczki czymś w rodzaju prototypu lokówki – czyli czarnymi, żeliwnymi żelazkami, które rozgrzewało się, trzymając na ogniu kuchenki.
Nie zapomnę jej letnich sukienek, pamiętających chyba czasy wojny albo i starszych, kwiecistych, kolorowych, z kołnierzykami z koronki albo jakimś haftem. Ani starych futer czy płaszczy z kołnierzem z lisa. Uwielbiałyśmy wyciągać to wszystko z przepastnych zakamarków szaf, babcia nie pozwalała przymierzać, więc jedynie przesuwałyśmy palcami po jedwabiach, satynach i delikatnych koronkach, z lekkim strachem spoglądając w szklane oczy lisa.
Nie zapomnę babcinych przedwojennych żurnali z wykrojami i książki kucharskiej Ćwierciakiewiczowej, ani opasłego, brązowego ze starości tomiszcza zatytułowanego „Literatura„, z którego bez żenady spisywałyśmy fragmenty do wypracowań z polskiego.
To babcia zaraziła mnie i siostrę pasją czytania, sama czytywała dużo i długo, codziennie, w łóżku, a nam z siostrą, śpiącym w tym samym, wielkim pokoju, nie pozwalał zasnąć szelest odwracanych stronic i światło stylowej lampki nocnej, płynące z równie staroświeckiego nakastlika.
I to z nią dogadywałyśmy najlepiej podczas nastoletniego buntu.
Gdy rodzice, chcąc nas ukarać za jakąś tróję w szkole albo 5minutowe spóźnienie dawali nam szlaban na wyjścia i zamykali na klucz nasze buty i okrycia w szafie – to babcia w tajemnicy otwierała ją i umożliwiała choć chwilę „wolności”.
Nie potrafiła jednak zaakceptować dżinsów ani naszej muzyki, choć trzeba przyznać, po wypowiedzeniu swojej opinii nie truła o tym dłużej i nie marudziła.
No i nigdy potem nie jadłam już takich pysznych pierogów ze słodką kapustą, jakie robiła babcia.
Jeszcze jedno piękne zdjęcie babci, w gorsetowym żakiecie:
Na odwrocie data, 24 stycznia 1919, i dedykacja: Mojemu drogiemu ,,Zdzichowi” – Zochusia.
No i tu zagwozdka.
Bo można przyjąć ze stuprocentową pewnością, iż w owych czasach, na 3 miesiące przed ślubem, babcia mogła oddarować fotką z tak czułą dedykacją wyłącznie przyszłego męża.
Stąd ta „Zochusia” 🙂
Ale „Zdzich„?
Przecież dziadek miał na imię Józef. Więc ten „Zdzich” to zagadka. No i jeszcze – imię w cudzysłowie? Kto wkłada czyjeś imię w cudzysłów, prawda?… więc myślę, iż to raczej jakieś pieszczotliwe nazwanie, jakiś hermetyczny żarcik, który rozumieli wyłącznie dziadek i babcia.
Pamiętam przecież doskonale, jak na jednej z kart pocztowych, wysłanych dziadkowi babcia nazywała go „niegrzecznym chłopczykiem„. Może ten „Zdzich” odnosi się do jakichś czułych zachowań, o których nic nie wiemy i już się niestety nie dowiemy?
Może tata, pierworodny, stąd ma to imię?
To tylko taka hipoteza, ale to możliwe, prawda? Moja siostra ma w tym temacie podobne przemyślenia.
I kilka zdjęć babci Zofii z wnuczkami, czyli mną i moją bliźniaczka, Martą:
Jak widać z opisu mojej siostry, bo fota pochodzi z jej albumu – dla rozpoznania, która z nas jest która, trzeba było strzałek i podpisów 😛
Na powyższych fotach z babcią można sobie poćwiczyć rozpoznawanie, czyli która z zakokardkowanych dziewczynek to ja 😛
Historia życia mojego dziadka nr 1, męża babci nr 1, w znacznie większej mierze będzie się opierać na faktach, a przynajmniej tych faktach, które zechciał umieścić w swoim pamiętniku. Te dziadkowe pamiętniki, dzienniki raczej, prowadzone z niesamowitą skrupulatnością, wg niezmiennych wytycznych od 1914 roku aż do 1964, gdy zmarł – to kosmos pod każdym względem.
Możliwe więc, iż opowieść, przedstawiona powyżej, zostanie poprawiona, może choćby w sporej części zmieniona dzięki dziadkowym pamiętnikom.
Ale to dopiero odcinku nr 2 🙂
więcej w tej kategorii: https://drzoanna.wordpress.com/category/proza-spis-tresci/