Z pewnością dużo kosztowało pana pozostanie wiernym swojemu powołaniu, by być artystą.
Ktoś świadomie mi zaszkodził, ale dawno już wybaczyłem. Mogłem przypłacić to życiem, dosłownie. Przetrwałem, bo mam naturę sportowca. Wyzwania mnie mobilizują. Nie chciałem wyjeżdżać z Polski, zmieniać zawodu. Nigdy nie przestałem tworzyć. Przejmuje mnie tylko to, iż ostatnio pożegnałem kilku przyjaciół. Ten okres zapoczątkowała śmierć Mariana Turskiego, który był mi bardzo bliski. Po nim odeszli inni...
Stylem malowania ciągle pan zaskakuje. Który swój cykl darzy pan szczególnym sentymentem, a który jako artystę pana ukształtował?
Niezmiennie mam w sobie ciekawość, determinację, by coś intelektualnie dźwignąć. Sztuka wiele ma wspólnego z nauką, a kilka z chwilowym kaprysem. Wszystko ma początek w obserwacji natury, a mnie od lat fascynuje, jak mało wiemy o możliwościach ludzkiego umysłu. W 1973 roku sfotografowałem moją zaciśniętą pięść i powiększyłem ją do wysokości 250 cm. Ukazał się świat, który można zobaczyć tylko w soczewce teleobiektywu lub mikroskopu. Z tej fotografii zrobiłem ponadtrzymetrową rzeźbę. Tamto odkrycie dało początek cyklowi „Żywioły”. Kiedy zafascynowało mnie pole magnetyczne i możliwości wykorzystania go w sztuce, stworzyłem serię, w której energia pola tworzyła materię obrazu.