Och, kochani, cóż to był za dzień Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zakątku dzieje się wielka krzywda. Patrzę przez okno mojego punktu medycznego, a w sercu czuję taki ciężar, jakby ktoś ścisnął je w imadle i powoli przekręcał.
Cała nasza wieś wydawała się wymarła. Psy nie szczekały, dzieci się pochowały, choćby niesforny kogut wujka Tadka ucichł. Wszyscy patrzyli w jeden punkt na dom pani Weroniki Ignaczewnej, naszej babci Wery.
A pod jej furtką stał samochód, miejski, obcy. Lśnił jak świeża rana na ciele naszej wsi.
Przyjechał po nią jedyny syn, Marek, by zabrać matkę do domu spokojnej starości.
Zjawił się trzy dni wcześniej, wystrojony, pachnący drogą wodą kolońską, a nie rodzinną ziemią. Najpierw zaszedł do mnie, niby po radę, a tak naprawdę po usprawiedliwienie.
Wandziu Kazimierzówno, sama pani widzi mówił, patrząc nie na mnie, ale gdzieś w kąt, na słoik z watą. Mamie trzeba profesjonalnej opieki. A ja? Praca, całe dnie w biegu. Tu ciśnienie, tam nogi Tam będzie lepiej. Lekarze, pielęgniarki
Milczałam, tylko patrzyłam na jego dłonie. Czyste, z wypielęgnowanymi paznokciami. Tymi rękami w dzieciństwie chwytał się rąbka sukni Wery, gdy wyciągała go z rzeki, sinego z zimna. Tymi rękami sięgał po pierogi, które piekła, nie żałując ostatniej kropli oleju. A teraz tymi samymi rękami podpisywał jej wyrok.
Marku szepnęłam cicho, a głos mi drżał, jakby nie mój. Dom spokojnej starości to nie dom. To urzędowa instytucja. Tam ściany są obce.
Ale tam są specjaliści! prawie krzyknął, jakby przekonywał samego siebie. A tu co? Pani jedna na całą wieś. A jak w nocy coś się stanie?
A ja w duchu myślałam:
*”Tu, Marku, leczą rodzinne ściany. Tu furtka skrzypi tak, jak skrzypiała przez czterdzieści lat. Tu pod oknem jabłoń, którą twój ojciec sadził. Czy to nie jest lekarstwo?”*
Ale głośno nic nie powiedziałam. Co tu mówić, gdy człowiek już podjął decyzję? Odszedł, a ja poszłam do Wery.
Siedziała na swojej starej ławce przed gankiem, wyprostowana jak struna, tylko dłonie na kolanach trzęsły się drobnym drżeniem. Nie płakała. Suche oczy patrzyły w dal, na rzekę.
Zobaczyła mnie, próbowała się uśmiechnąć, ale wyszło to tak, jakby wcale się nie uśmiechnęła, tylko łyknęła octu.
Otóż i tak, Kazimierzówno powiedziała cicho, jak szelest jesiennych liści. Syn przyjechał Zabiera.
Przysiadłam obok. Wzięłam jej rękę w swoje lodowata, szorstka. Ileż to rąk przeszło przez życie I grządki plewiły, i bieliznę w balii prały, i Marka swojego przytulały, kołysały.
Może jeszcze z nim porozmawiać, Weroniko? szepnęłam.
Pokręciła głową.
Nie trzeba. On postanowił. Tak mu łatwiej. On nie ze złości, Kazimierzówno. Z miłosierdzia tak czyni. Myśli, iż dla mnie lepiej.
I od tej jej cichej mądrości dusza mi się skurczyła. Nie krzyczała, nie biła się w piersi, nie przeklinała. Przyjęła to, jak przyjmowała całe życie i suszę, i deszcze, i stratę męża, a teraz i to.
Wieczorem przed wyjazdem znów do niej zajrzałam. Już spakowała węzełek.
Śmiesznie powiedzieć, co było w środku. Fotografia męża w ramce, puszysta chustka, którą dałam jej na urodziny, i mała, miedziana ikonka. Całe życie w jednym płóciennym zawiniątku.
Dom był uprzątnięty, podłoga umyta. Pachniało tymiankiem i nie wiem czemu zimnym popiołem. Siedziała przy stole, na którym stały dwie filiżanki i spodek z resztkami konfitur.
Siadaj skinęła. Herbatę wypijemy. Ostatni raz.
Siedziałyśmy w milczeniu. Stary zegar na ścianie tykał raz, dwa, raz, dwa Odliczał ostatnie minuty jej życia w tym domu.
W tej ciszy było więcej krzyku niż w każdej histerii. To było milczenie pożegnania. Z każdą rysą na suficie, z każdą deską podłogową, z zapachem geranium na parapecie.
Potem wstała, podeszła do kredensu, wyjęła zawiniątko w białym płótnie. Podała mi.
Weź, Kazimierzówno. To obrus. Jeszcze moja matka haftowała. Niech u ciebie będzie. Na pamiątkę.
Rozwinęłam. Na białym płótnie bławatki i czerwone maki. A po brzegach haft misterny, iż aż dech zaparło.
Weroniko, po co? Zabierz Nie rozdrapuj sobie i mnie duszy. Niech tu na ciebie czeka. Ona doczeka. My też.
Tylko spojrzała na mnie tymi wyblakłymi oczami, w których była taka ogromna tęsknota, iż zrozumiałam ona nie wierzy.
I nadszedł ten dzień. Marek krzątał się, układał w bagażniku jej węzełek. Weronika wyszła na ganek w najlepszej sukni, w tej samej puszystej chustce. Sąsiadki, te odważniejsze, wyszły za furtki. Stały, ocierały łzy rogami fartuchów.
Objęła wszystkich wzrokiem. Każdą chatę, każde drzewko. Potem spojrzała na mnie. I zobaczyłam w jej oczach nieme pytanie: Za co? I prośbę: Nie zapomnijcie.
Wsiadła do samochodu. Dumnie, prosto. choćby się nie odwróciła. Tylko gdy auto ruszyło i wzbiło tumany kurzu, zobaczyłam w tylnej szybie jej twarz.
I po policzku spłynęła jedna jedyna łza. Samochód zniknął za zakrętem, a my staliśmy jeszcze długo, patrząc na ten pył, który powoli opadał na drogę, jak popiół na zgliszcza. Serce Zakątka w tym dniu przestało bić.
Minęła jesień, potem zima przeleciała zamiecią. Dom Weroniki stał opuszczony, z zabitymi oknami. Śnieg nawiał zaspy aż po ganek, i nikt się nie spieszył, by je odgarnąć. Wieś jakby osierociała. Czasem idę obok i wydaje mi się, iż zaraz skrzypnie furtka, wyjdzie Weronika, poprawi chustkę i powie: Dzień dobry, Kazimierzówno. Ale furtka milczała.
Kilka razy dzwonił Marek. Mówił cicho