Ach, drodzy moi, cóż to był za dzień Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zakątku rozgrywa się gorzka tragedia. Stałam w oknie swojej przychodni, a w sercu czułam taki ból, jakby ktoś ścisnął je w imadle i powoli dokręcał.
Cała nasza wieś zdawała się wymarła. Psy nie szczekały, dzieci pochowały się po domach, choćby niesforny kogut wujka Michała ucichł. Wszyscy wpatrywali się w jeden punkt w dom Heleny Ignacowej, naszej babci Heleny.
A pod jej furtką stał samochód, miejski, obcy. Lśnił jak świeża rana na ciele naszej wsi.
Przyjechał po nią Janek, jej jedyny syn, by zabrać matkę do domu starców.
Zjawił się trzy dni wcześniej, wygładzony, pachnący drogą wodą kolońską, a nie rodzinną ziemią. Najpierw zajrzał do mnie, niby po radę, ale naprawdę po usprawiedliwienie.
Wandziu Janówna, przecież sama widzisz mówił, patrząc nie na mnie, ale gdzieś w kąt, na słoik z watą. Matce potrzebna jest opieka. Fachowa. A ja? Praca, całe dnie w biegu. Tu ciśnienie, tam nogi Tam będzie lepiej. Lekarze, pielęgniarki
Milczałam, tylko patrzyłam na jego dłonie. Czyste, z wypielęgnowanymi paznokciami. Tymi rękami w dzieciństwie chwytał się fartucha Heleny, gdy wyciągała go z rzeki, sinego z zimna. Tędy ciągnął się do pierogów, które piekła, nie żałując ostatniej kropli oleju. A teraz tymi samymi rękami podpisywał jej wyrok.
Janku szepnęłam cicho, a głos mi drżał, jakby nie mój. Dom starców to nie dom. To urząd. Ściany tam obce.
Ale tam są specjaliści! prawie krzyknął, jakby przekonywał samego siebie. A tu co? Ty jedna na całą wieś. A jeżeli w nocy coś się stanie?
A ja w duchu myślałam:
*Tu, Janku, ściany są rodzinne, one leczą. Tu furtka skrzypi tak samo od czterdziestu lat. Tu pod oknem jabłoń, którą sadził twój ojciec. Czy to nie lek?*
Ale głośno nic nie powiedziałam. Co tu mówić, gdy człowiek już wszystko postanowił? Odjechał, a ja poszłam do Heleny.
Siedziała na swojej starej ławce przed domem, wyprostowana jak struna, tylko dłonie na kolanach drżały drobnym drżeniem. Nie płakała. Suche oczy wpatrzone gdzieś w dal, w rzekę.
Zobaczyła mnie, próbowała się uśmiechnąć, ale wyszło tak, jakby przełknęła ocet.
Oto, Janówno szepnęła cicho jak szelest jesiennych liści. Przyjechał syn Zabiera mnie.
Przysiadłam obok. Wzięłam jej dłoń w swoje lodowata, szorstka. Ileż te ręce w życiu napracowały I grządki plewiły, i bieliznę w balii prały, i Janka swojego tuliły, kołysały.
Może jeszcze z nim porozmawiać, Helu? szepnęłam.
Pokręciła głową.
Nie trzeba. On postanowił. Tak mu łatwiej. On nie ze zła, Janówno. On z miłości, miejskiej swojej, tak czyni. Myśli, iż mi dobra życzy.
I od tej jej cichej mądrości dusza mi się rozpadała. Nie krzyczała, nie biła się, nie przeklinała. Przyjęła, jak przyjmowała całe życie i suszę, i deszcze, i stratę męża, a teraz to.
Wieczorem przed wyjazdem znów do niej zajrzałam. Już spakowała węzełek.
Śmiesznie powiedzieć, co tam było. Fotografia męża w ramce, puchowa chustka, którą dałam jej na urodziny, i mała ikonka, miedziana. Całe życie w jednym perkalowym zawiniątku.
Dom był posprzątany, podłoga umyta. Pachniało macierzanką i jakoś zimnym popiołem. Siedziała przy stole, na którym stały dwie filiżanki i spodek ze śladami konfitur.
Siadaj skinęła. Herbatę wypijemy. Ostatni raz.
Siedziałyśmy w milczeniu. Cykał stary zegar na ścianie raz, dwa, raz, dwa Odliczał ostatnie minuty jej życia w tym domu.
A w tej ciszy było więcej krzyku niż w każdej histerii. To było milczenie pożegnania. Z każdą szczeliną w suficie, z każdą deską podłogi, z zapachem geranium na parapecie.
Potem wstała, podeszła do kredensu, wyjęła zawiniątko z białego płótna. Podała mi.
Weź, Janówno. To obrus. Jeszcze moja matka haftowała. Niech u ciebie będzie. Na pamiątkę.
Rozwinęłam. Na białym płótnie bławaty i czerwone maki. A po brzegach haft tak misterny, iż dech mi zaparło.
Helu, po co? Zabierz Nie rozdzieraj sobie serca, ani mnie. Niech tu na ciebie czeka. Ona doczeka. I my doczekamy.
Spojrzała na mnie wyblakłymi oczami, w których stała taka ogromna tęsknota, iż zrozumiałam ona nie wierzy.
I nadszedł ten dzień. Janek krzątał się, układał w bagażniku jej węzełek. Helena wyszła na ganek w swojej najlepszej sukni, w tej samej puchowej chustce. Sąsiadki, te odważniejsze, wyszły za furtki. Stały, ocierały łzy brzegami fartuchów.
Obejrzała wszystkich wzrokiem. Każdą chatę, każde drzewko. Potem spojrzała na mnie. I zobaczyłam w jej oczach nieme pytanie: *Za co?* I prośbę: *Nie zapomnijcie.*
Wsiadła do samochodu. Dumnie, wyprostowana. choćby się nie obejrzała. Tylko gdy auto ruszyło i wzbiło chmurę kurzu, zobaczyłam w tylnej szybie jej twarz.
I po policzku stoczyła się jedna jedyna łza. Samochód zniknął za zakrętem, a my stałyśmy jeszcze długo, wpatrzone w ten pył, który powoli opadał na drogę, jak popiół na zgliszcza. Serce Zakątka wtedy zamarło.
Minęła jesień, po niej przeleciała zima zamiecią. Dom Heleny stał opuszczony, z zabitymi oknami. Śnieg nawiał zaspy aż do ganku, i nikt nie śpieszył ich odgarniać. Wieś jakby osierociała. Czasem przechodziłam obok i zdawało mi się zaraz zaskrzypi furtka, wyjdzie Helena, poprawi chustkę i powie: *Dzień dobry, Janówno.* Ale furtka milczała.
Kilka razy dzwonił Janek. Mówił zduszonym głosem, iż matka przyzwyczaja się, iż opieka dobra. A ja słyszałam w jego głosie taką tęsknotę, iż wiedziałam


![Statuetki Świdnickiego Gryfa wręczone. Uhonorowano też nestorów biznesu i wręczono nagrody specjalne [FOTO]](https://swidnica24.pl/wp-content/uploads/2025/10/Swidnickie-Gryfy-2025-gala-przedsiebiorczosci-2025.10.24-71.jpg)










