Ach, drodzy moi, co to był za dzień… Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zarzeczu rozgrywa się gorzkie nieszczęście. Patrzę przez okno mojego punktu lekarskiego, a serce nie na swoim miejscu, jakby w imadło je ściśnięto i powoli skręcano.

twojacena.pl 1 dzień temu

Ach, drodzy moi, cóż to był za dzień Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zawierciu dzieje się gorzka niedola. Patrzyłam przez okno mojego gabinetu lekarskiego, a w sercu czułam ucisk, jakby ktoś ścisnął je w imadle i powoli zaciskał.

Cała nasza wieś zdawała się wymarła. Psy nie szczekały, dzieci pochowały się po domach, choćby niesforny kogut wuja Stacha zamilkł. Wszyscy wpatrywali się w jeden punkt w dom Weroniki Ignacówny, naszej babci Wery.

A pod jej furtką stał samochód miejska, obca maszyna. Lśnił jak świeża rana na ciele naszej wsi.

Wywiozła ją Kasia, jedyna córka, do domu opieki.

Przyjechała trzy dni wcześniej, wypielęgnowana, pachnąca drogim perfumem, a nie rodzinną ziemią. Najpierw wpadła do mnie, niby po radę, ale w rzeczywistości po usprawiedliwienie.

Wandziu Stanisławo, sama widzisz mówiła, nie patrząc na mnie, ale gdzieś w kąt, na słoik z watą. Mamie potrzebna jest opieka. Fachowa. A ja? Praca, ciągle w biegu. Tu ciśnienie, tam nogi Tam będzie lepiej. Lekarze, pielęgniarki

Milczałam, tylko patrzyłam na jej dłonie. Czyste, z zadbanymi paznokciami. Tymi rękami w dzieciństwie chwytała się fartucha Wery, gdy ta wyciągała ją z rzeki, siną z zimna. Tymi rękami sięgała po pierogi, które Wera piekła, nie żałując ostatniej kropli oleju. A teraz tymi rękami podpisała jej wyrok.

Kasiu szepnęłam, a głos drżał, jakby nie mój. Dom opieki to nie dom. To instytucja. Ściany tam obce.

Ale tam są specjaliści! prawie krzyknęła, jakby przekonywała samą siebie. A tu co? Tylko ty na całą wieś. A jeżeli w nocy coś się stanie?

A ja w myślach:

Tu, Kasiu, ściany leczą. Tu furtka skrzypi tak samo od czterdziestu lat. Tu jabłoń pod oknem, którą twój ojciec sadził. Czy to nie lekarstwo?

Ale głośno nie powiedziałam nic. Co można rzec, gdy człowiek już wszystko postanowił? Odjechała, a ja poszłam do Wery.

Siedziała na starej ławce przy ganku, wyprostowana jak struna, tylko dłonie na kolanach drżały drobnym drżeniem. Nie płakała. Oczy suche, wpatrzone w dal, w rzekę.

Zobaczywszy mnie, próbowała się uśmiechnąć, ale wyszło to tak, jakby nie uśmiechnęła się, ale łyknęła octu.

Oto, Stanisławo szepnęła głosem cichym jak szelest jesiennych liści. Przyjechała córka Zabiera.

Przysiadłam obok. Wzięłam jej dłoń w swoje lodowata, szorstka. Ileż to rąk przeszło przez życie Pielęgnowały grządki, prały bieliznę w balii, tuliły Kasię, szeptały do niej.

Może jeszcze z nią porozmawiać, Weroniko? szepnęłam.

Pokręciła głową.

Nie trzeba. Postanowiła. Tak jej lżej. Ona nie ze zła, Stanisławo. Robi to z miłości. Myśli, iż dla mnie lepiej.

I od tej jej cichej mądrości dusza we mnie pękła. Nie krzyczała, nie szlochała, nie przeklinała. Przyjęła to, jak przyjmowała całe życie suszę, deszcze, stratę męża, a teraz i to.

Wieczorem przed wyjazdem znów do niej zajrzałam. Już spakowała węzełek.

Śmiesznie powiedzieć, co tam było. Fotografia męża w ramce, puchowa chustka, którą dostała ode mnie na urodziny, i mała, miedziana ikona. Całe życie w jednym płóciennym węzełku.

Dom był posprzątany, podłoga wymyta. Pachniało macierzanką i, dziwnie, zimnym popiołem. Siedziała przy stole, na którym stały dwie filiżanki i spodek z resztkami konfitur.

Siadaj skinęła. Herbatę wypijemy. Ostatni raz.

Siedziałyśmy w milczeniu. Stary zegar na ścianie tykał raz, dwa, raz, dwa Odliczał ostatnie minuty jej życia w tym domu.

A w tej ciszy było więcej krzyku niż w każdej histerii. To było milczenie pożegnania. Z każdą rysą na suficie, z każdą deską podłogową, z zapachem pelargonii na parapecie.

Potem wstała, podeszła do kredensu, wyjęła zawiniątko z białego płótna. Podała mi.

Weź, Stanisławo. To obrus. Jeszcze moja matka haftowała. Niech u ciebie będzie. Na pamiątkę.

Rozwinęłam. Na białym płótnie bławaty i czerwone maki. A po brzegach haft misterny. Oddech mi zaparło.

Weroniko, po co? Zabierz Nie dręcz ani siebie, ani mnie. Niech tu na ciebie czeka. Ona doczeka. I my doczekamy.

Spojrzała na mnie wyblakłymi oczami, w których stała taka ogromna tęsknota, iż zrozumiałam nie wierzy.

I nadszedł ten dzień. Kasia krzątała się, układała w bagażniku jej węzełek. Weronika wyszła na ganek w najlepszej sukni, w tej samej puchowej chustce. Sąsiadki, te śmielsze, wyszły za furtki. Stały, ocierały łzy rogami fartuchów.

Obejrzała wszystkich wzrokiem. Każdą chatę, każde drzewko. Potem spojrzała na mnie. I zobaczyłam w jej oczach nieme pytanie: Za co? I prośbę: Nie zapomnijcie.

Wsiadła do samochodu. Dumnie, wyprostowana. Nie obejrzała się. Tylko gdy auto ruszyło, a chmura kurzu uniosła się za nim, zobaczyłam w tylnej szybie jej twarz.

I po policzku spłynęła jedna, skąpa łza. Samochód zniknął za zakrętem, a my stałyśmy długo, patrząc na ten kurz, który opadał powoli na drogę jak popiół na zgliszcza. Serce Zawiercia tego dnia zamarło.

Minęła jesień, potem zima przeleciała zawieją. Dom Weroniki stał opuszczony, z zabitymi oknami. Śnieg nawiał zaspy aż do ganku, i nikt się nie kwapił, by je odgarnąć. Wieś jakby osierociała. Czasem przechodziłam obok i zdawało mi się zaraz zaskrzypi furtka, wyjdzie Weronika, poprawi chustkę i powie: Dzień dobry, Stanisławo. Ale furtka m

Idź do oryginalnego materiału