Aby jutro mogło być lepsze

newsempire24.com 3 dni temu

Zawsze marzyła o innym jutrze
Znów Małgosia obudziła się od hałaśliwej kłótni w kuchni – jak zwykle mama i tata, a do tego ich znajomi, którzy przyszli wieczorem. W swoim dziewięcioletnim życiu dziewczynka nie widziała nic dobrego. Myślała, iż istnieje życie, w którym rodzice kochają swoje dzieci, ale ona nie znała takiego świata.

Włożywszy swoją starą, dawno niepraną sukienkę, cicho przemknęła obok kuchni, bojąc się, iż ją zauważą. Ale rodzice mieli inne zmartwienia. Na podłodze leżały puste butelki, wszyscy przy stole byli pijani.

– Najlepiej uciec, nie chcę tego słuchać – myślała Małgosia.

Wypadła na podwórko i schowała się za starą szopą – to było jej miejsce. Tu było cicho, nie słychać było krzyków rodziców. Często siadała tu, tuląc kolana i zwijając się w kłębek.

Była strasznie głodna. Płakała, rozmazując łzy po twarzy. Od zawsze pamiętała, iż rodzice pili. Kłótnie, krzyki, butelki, tłuczone naczynia, a choćby bijatyki – to wszystko widziała.

Teraz było lato, ciepło, więc uciekała z domu. Ale gdy było zimno, wracała ze szkoły, siadała do lekcji, a jeżeli słyszała awanturę, chowała się w kącie swojej małej izdebki za łóżkiem. Czekała, aż krzyki ucichną. Bała się, bo mogła dostać pod gorącą rękę. Ojciec czasem podnosił na nią rękę.

Czas mijał, a w jej życiu nic się nie zmieniało. Jedzenia w domu zawsze było mało. Przyzwyczaiła się do głodu, była bardzo chuda. Szczególnie trudno było tego lata. jeżeli kiedyś jeszcze widziała matkę trzeźwą i mogła z nią rozmawiać, teraz było już tylko gorzej.

Nie miała babci ani dziadka. Ojciec był z domu dziecka, a babcia umarła, gdy Małgosia się urodziła. Sąsiedzi współczuli, dziewczynki w szkole dzieliły się z nią drożdżówkami, nie dokuczały.

Tego dnia też siedziała za szopą, łkała i marzyła:

– Może niedługo mama i tata przestaną się kłócić. Tak bardzo chcę, żeby nadeszło jutro i żeby było inne, lepsze.

Otarła łzy i podniosła głowę. Zauważyła, iż na jabłoni za płotem dojrzewały owoce. Nie były duże, ale niektóre miały różowy rumieniec. Patrzyła na nie z zachwytem – tak bardzo chciała jeść.

– Żebym tylko mogła zerwać jabłko… Czy mnie zobaczą, jeżeli wejdę do ogrodu? A jeżeli złapią, powiedzą, iż jestem złodziejką.

Długo się wahała. Przez korony drzew widziała stary, piętrowy dom. Wiedziała, iż mieszka tam starsza kobieta – widziała ją parę razy, gdy wychodziła przez furtkę.

– Czy ona tam mieszka sama? – zastanawiała się.

Dom wydawał się jej ogromny, bo sama była jeszcze mała. Miał mansardę, a mieszkała tam Wanda Stanisławówna, która właśnie skończyła pięćdziesiąt osiem lat. Wyglądała surowo – lata pracy w policji odcisnęły piętno na jej twarzy.

Zauważyła jabłka leżące pod drzewem. Pokusa okazała się silniejsza. Małgosia, obejrzawszy stary, drewniany płot, znalazła spróchniałą deskę. Przez tę dziurę mogła się przecisnąć. Najpierw wsunęła głowę, potem resztę ciała i znalazła się po drugiej stronie.

Rozejrzała się, podeszła do drzewa i uśmiechnęła. Pod nim leżały jabłka, które pewnie spadły z gałęzi. gwałtownie chwyciła jedno i wgryzła się w nie. Nigdy nie jadła nic lepszego. Nie zauważyła, gdy sięgała już po trzecie.

Była tak zajęta, iż nie dostrzegła, gdy podeszła do niej gospodyni. Wanda Stanisława, postawna, z krótko ściętymi ciemnymi, siwiejącymi włosami, stała w ciemnych spodniach i wiśniowej bluzce.

Widziała dziewczynkę już wcześniej, wiedziała, iż rodzice ciągle piją i awanturują się. Z okna mansardy obserwowała ich podwórko – choć zasłaniały je gałęzie, widziała, jak ta mała chowa się za szopą.

– Witaj, dziewczynko – odezwała się, gdy Małgosia kończyła jeść jabłko. Ta drgnęła i skuliła się.

Bała się, iż złapano ją na kradzieży i teraz będzie kara, jak to często robili rodzice. Powoli odwróciła głowę i podniosła zalęknione oczy, z których lada moment miały popłynąć łzy.

Ale ujrzała życzliwe spojrzenie wysokiej kobiety. Powstrzymała płacz i cicho odpowiedziała:

– Dzień dobry.

– Powiedz, jak masz na imię? – nachyliła się lekko sąsiadka.

– Małgosia – wyszeptała.

– Rozumiem. Jesteś pewnie głodna. Chodź do mnie, właśnie będę pić herbatę z konfiturami. Zostaniesz, poczęstuję cię – uśmiechnęła się ciepło. – Możesz mówić do mnie ciociu Wando.

Małgosia nie wierzyła własnym uszom, iż ktoś ją zaprasza. Stała nieruchomo.

– No chodź, Małgosiu – powtórzyła łagodnie Wanda Stanisława.

Dziewczynka poszła za nią. Weszły do domu – wydał jej się tak cudownie czysty i przytulny, bo nigdy nie widziała takiego porządku.

– Tu umyj ręce i buzię, potem siadaj do stołu.

Wanda postawiła drugi kubek i nalała gorącej herbaty, podała ciastka, konfitury z truskawek oraz kanapki z serem. Oczy Małgosi rozbłysły. Gospodyni widziała, jak łapczywie na to wszystko patrzy.

– Małgosiu, jedz, ile chcesz – powiedziała ciepło.

Dziewczynka jadła, nie odrywając wzroku od talerza. Było widać, iż jest straszliwie głodna. Wanda patrzyła na nią ze smutkiem i współczuciem.

Sama miała dobre życie – Bóg dał jej pracę, męża (choć zmarł cztery lata temu), przyzwoitą emeryturę i przyjaciół, ale dzieci nie dał. Zawsze o nich marzyła. Teraz, patrząc na Małgosię, serce ściskało jej się z żalu.

Gdy dziewczynka się najadła, rozpromieniła się i podziękowała.

– A gdzie twoi rodzice? Dlaczego się tam chowałaś? – spytała ostrożnie Wanda.

Małgosia wzruszyła ramionami i machnęła ręką w stronę domu.

– Tam… nie są sami. – Jej oczy znowu zaszły łzami, więc sąsiadka nie pytała więcej.

– Możesz do mnie przychodzić, kiedy zechcesz, choćby codziennie. Mieszkam sama, już nieWanda Stanisława wzięła głęboki oddech i powiedziała: „Zostaniesz ze mną na zawsze, Małgosiu, bo od dzisiaj jesteś moją córką”.

Idź do oryginalnego materiału