Dzisiaj opowiem wam historię, która wydarzyła się w mojej rodzinie i przez cały czas spędza mi sen z powiek. Jej bohaterką jest moja kuzynka Alina. To dobra, pracowita i wrażliwa dziewczyna, która przez ostatnie 12 lat codziennie po pracy odwiedzała swoją babcię Wandę Bogumiłównę. Sprzątała, przynosiła zakupy, myła okna, doprowadzała kuchnię do blasku, prała pościel manualnie, wysłuchiwała babcinych utyskiwań i masowała jej nogi, gdy skarżyła się na opuchliznę. Wszystko to bez słowa skargi. Tylko dlatego, iż to właśnie ta babcia wychowała ją, gdy jej własna matka była zbyt zajęta młodszym bratem i karierą zawodową.
Alina zawsze uważała Wandę Bogumiłównę za swoją najbliższą osobę. To babcia nauczyła ją smażyć kotlety po staropolsku, zabierała do teatru, gdy mama nie miała czasu, pomagała w lekcjach i zawsze umiała pocieszyć, gdy w szkole było ciężko. Alina dorosła, dostała pracę w banku, urodziła synka, ale babcia wciąż była jej podporą. Gdy Wanda Bogumiłówna zaczęła słabnąć — problemy z ciśnieniem, osłabienie, kłopoty z pamięcią — Alina wzięła na siebie całą opiekę. Wszystko. Bez przypomnień ani próśb. Rachunki — Alina. Leki — Alina. Zastrzyki z insuliny — Alina. A przecież Wanda Bogumiłówna miała córkę — matkę Aliny. Ta miała własne mieszkanie, stabilną pracę, samochód, ale przez te 12 lat nigdy nie przyniosła choćby talerza barszczu czy słoika kompotu.
Niedawno Alina straciła pracę. Zwolnienie, jak to bywa, bez ostrzeżenia. Oszczędności gwałtownie się skończyły i zrozumiała, iż nie dostanie kredytu mieszkaniowego. Wtedy po raz pierwszy w życiu zdecydowała się na rozmowę, przed którą trzęsły się jej dłonie. Przyszła w sobotę, jak zawsze, posprzątała, rozwiesiła pranie, zaparzyła babci miętę. Potem usiadła przy niej i powiedziała tak spokojnie, jak tylko potrafiła:
— Babciu, wiesz, iż nie roszczę sobie praw do niczego. Ale może rozważysz przepisanie mieszkania na mnie? Nie teraz, tylko… na przyszłość. Przecież wiesz, jak bardzo cię kocham. Nie chcę tułać się z dzieckiem po obcych kątach. Dla ciebie jestem jak córka…
Odpowiedź babci była zimna jak ostrze noża.
— Nie, Alino. Mieszkanie będzie mojej córki. Twojej matki. Tak będzie dobrze. A potem — niech robią, co chcą.
Alina nie zdążyła choćby nic odpowiedzieć. Gardło ścisnęło się, a w głowie zawirowało. Jakby te wszystkie lata pomocy i miłości, wytarte podłogi i rosół z kluseczkami w ogóle nie miały znaczenia. Jakby nic nie znaczyły.
Wyszła zapłakana. choćby się nie pożegnała. Minęło już kilka dni, a ona przez cały czas nie znalazła w sobie siły, by wrócić. Siedzi w domu, wpatruje się w jeden punkt i pyta mnie:
— Przecież niczego nie prosiłam przez te wszystkie lata. Czy nie zasłużyłam? Czy to źle chcieć stabilności dla swojego dziecka? Dlaczego babcia, która tak mnie kochała, nagle zobaczyła w tym chciwość?
A ja… nie wiem, co jej odpowiedzieć. Znam Wandę Bogumiłównę od dziecka. To surowa kobieta, mocno trzymająca się zasad. Dla niej porządek jest świętością. Niezależnie od tego, kto się opiekował — mieszkanie musi trafić “po linii rodzinnej”, córce. A wszystko inne, jak to mówi, to “ludzki obowiązek”, a nie transakcja wiązana.
Ale czy miłość mierzy się pokrewieństwem? Czy wdzięczność nie należy się temu, kto był blisko? Kto nie prosił, tylko po prostu dawał, bo kochał?
Teraz Alina nie wie, jak ma się dalej odnosić do babci. Nie chce jej ranić, ale udawać, iż nic się nie stało, też nie potrafi. Jej serce boli. Czuje się zdradzona.
Nie usprawiedliwiam nikogo. Ale czasem wydaje mi się, iż starsi ludzie po prostu się boją. Boją się przyznać, iż to wnuczka jest im bliższa niż córka. Boją się, iż jeden podpis wywoła rodzinny konflikt. Boją się zmian. I może Wanda Bogumiłówna po prostu się broni.
A Alina? Alina wciąż gotuje zupy. Tyle iż teraz — dla swojego synka. I uczy go wdzięczności. Bo niewdzięczność rani bardziej niż najostrzejszy nóż.