
W domu przy ul. Drewnianej 93 sztuka splata się z historią, bo jego właścicielka kocha malarstwo i rękodzieło, ale nie zapomina też o rodzinnych dziejach. Jadwiga Marcinek jest doskonale znana świdniczanom, głównie za sprawą licznych wystaw, kreatywnych zajęć, które prowadzi w Spółdzielczym Domu Kultury czy Miejsko-Powiatowej Bibliotece Publicznej, a także zaangażowania w lokalne inicjatywy. Za swoją twórczość otrzymała wiele wyróżnień, nagród i odznaczeń.
Pani Jadwiga ma w dorobku ma ponad 1000 obrazów, sygnowanych podpisem Jaga!nek, a maleńki wycinek twórczości prezentuje w tej chwili w Galerii MPBP, gdzie do 28 sierpnia można oglądać wystawę „Łapanie promieni słońca”. Na ekspozycję, oprócz prac malarskich, składają się też szydełkowe łapacze lata. Jej dzieła pod hasłem „Lato” zdobią również galerię SDK, a w pomieszczeniach Banku Żywności w Lublinie można podziwiać martwą naturę – owoce i warzywa. Natomiast 2 września, o godz. 17.00, w Filii nr 2 MPBP obędzie się wernisaż jej wystawy „Pod jesień”. Nam opowiedziała, między innymi, o początkach przygody ze sztuką i malowaniu z natury oraz zdradziła dlaczego tak ważna jest dla niej historia.
– Czy mała Jadzia interesowała się malarstwem i rękodziełem, czy pasje te przyszły w późniejszym wieku?
Jadwiga Marcinek: – Odkąd pamiętam, wszystkie gazety i papiery w domu były pokryte dziecięcymi rysunkami. Przychodził do nas kolega mojego ojca, mówiłam „Iśku, rysuj”, bo Ryszard miał na imię, i potrafiliśmy w jeden wieczór zapełnić 60-kartkowy zeszyt. Później przyszła moda na wycinane laki, którym można było nakładać ubranka. Narysowałam ją sobie i tworzyłam dla niej stroje z papieru. Od 3 czy 4 klasy podstawówki wyszywałam. Kiedy doszła technika, na której uczyliśmy się podstaw szycia, robiłam wykroje i szyłam koleżankom spódniczki czy bluzeczki. Chciałam zdawać do liceum plastycznego, ale ze względu na różne perypetie papiery złożyłam do Technikum Odzieżowego w Lublinie. Było strasznie dużo chętnych i osobom spoza Lublina nie dali znać o egzaminach. Pojechałam z matką do szkoły, nie było jednak możliwości, by cokolwiek zdziałać i ostatecznie znalazłam się w Zasadniczej Szkole Zawodowej. Zrobiłam tam dział krawiectwa lekkiego. Po jej skończeniu dostałam propozycję, by zdawać egzamin do liceum plastycznego, ale musiałam odmówić, bo to by było jeszcze 5 lat nauki. Poszłam więc do 3-letniego technikum, gdzie zrobiłam dział krawiectwa ciężkiego.
– I jeszcze w szkole miała Pani pierwszą wystawę indywidualną.
J.M: – W Zasadniczej Szkole Zawodowej miałam indywidualny tok nauczania z rysunku pod kierunkiem Wiesława Żółkowskiego, bo stwierdził, iż wyrastam ponad obowiązujący program. W 1974 roku odbyła się tam moja pierwsza wystawa indywidualna. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wielkie to wyróżnienie. Oprócz moich obrazów, eksponowane były jeszcze najlepsze prace uczniów z różnych technik, wśród których, nie da się ukryć, i tak najwięcej było moich.
– Pracę zawodową związała Pani z wyuczonym zawodem.
J.M.: – Pracowałam w „Gracji”, gdzie szyłam płaszcze. Później w prywatnej firmie Etoni. Szycie to moja pasja, więc jak w zakładzie był przestój, kroiłam i szyłam coś dla koleżanek. Na urlopie macierzyńskim szyłam sąsiadkom suknie ślubne, dziewczynkom sukieneczki do komunii, chłopcom garniturki. Robiłam to z wielkim zaangażowaniem. Moje córki też dostały powera z szyciem. Nauczyły się w domu. Genów się nie oszuka.
– Z tego, co widzę w stworzonym przez Panią katalogu, były przerwy w malowaniu, ale i tak w swoim dorobku ma Pani setki obrazów…
J.M.: – Pracowałam, musiałam wychować czworo dzieci prawie rok po roku, więc nie było łatwo jeszcze malować. Po pandemii natomiast zajęłam się czymś innym, bo nie lubię robić ciągle tego samego. W tej chwili mam skatalogowanych 1150 obrazów. Zaczęłam je spisywać dopiero w 2013 roku, ale udało się, bo część obrazków miałam u siebie, do innych miałam wgląd. Później już na bieżąco wszystko dokumentowałam.
– Znam Pani obrazy z kwiatami, cykl słoneczników, martwą naturę, pejzaże zimowe i wiosenne, natomiast nie przypominam sobie na nich architektury lub portretów.
J.M.: – Maluję z natury i najbardziej to lubię. Uwieczniam kwiaty z mojego ogrodu – stokrotki, nagietki, lwie paszcze, piwonie, floksy, budleje, hortensje, róże. Koniecznie marcinki, bo w ogrodzie rodziny Marcinków są one nieodzowne. Mam sporo plenerów, za to bardzo mało zwierząt. Są jedynie bażanty, świnka morska sąsiadów, gdzieś były jeszcze kocięta. Cykl z motylami liczył 100 obrazków, które rozdawałam jako swoje wizytówki. Architektura mnie nie pociąga, ale mam tu okno kościoła pw. Św. Anny w Kazimierzu. Kościół był za duży i nie zmieścił się na małym formacie (śmiech). Jest kapliczka gdzieś z terenów Biłgoraja, kościół pw. Św. Wojciecha w Lublinie namalowany na rocznicę Unii polsko-litewskiej, fragment Starego Miasta w Lublinie. Portrecistką nie jestem zdecydowanie. Mam autoportrety i kilka portretów, ale Witkacym nie jestem i koniec. Nie muszę. Malując portret, oddaje się emocje i charakter człowieka, co czasami stoi w sprzeczności z tym, jak on sam siebie postrzega.
– Wróćmy do Pani słów, iż nie lubi Pani robić ciągle tego samego i po pandemii zajęła się Pani innymi rzeczami niż malowanie. Co to było?
J.M.: – Cały czas muszę coś nowego wymyślać, żeby mnie się nie nudziło i żeby dziewczyny ma zajęciach też były zadowolone. Robiłam biżuterię oraz kwiaty i kłosy zbóż z bibuły. Przez wiele lat chodziły za mną piwonie, więc też są z bibuły. Mam kwiaty z recyklingu, czyli z papierów, którymi wypchane są buty. Kwiaty XXL wykonałam z szarego papieru, którym wypełnia się paczki. Robiłam wiklinę papierową, pisanki z gęsich jaj – wzory krzczonowskie i trochę ukraińskich, ale też takie jakich nauczyła mnie babcia z okolic Biłgoraja. Szydełkowałam – serwetki, firanki, łapacze promieni słońca. Natomiast w tej chwili tnę słomki na warsztaty robienia pająków. Na pewno wykorzystam je też do ozdób choinkowych, gwiazdek i łańcuchów.
– W Pani życiu obecna jest też poezja.
J.M.: – W średniej szkole byłam zafascynowana Czechowiczem. Swoje wiersze dałam do przeczytania polonistce i wychowawczyni. Nie pokreśliły, nie wyrzuciły, tylko błędy ortograficzne poprawiały, więc tworzyłam dalej. Było to takie trochę biesiadne, trochę naśladowcze, ale nie takie znowu najgorsze. W dorosłym życiu pisałam przez parę lat, taki romantyzm wieku dojrzałego. Swoich traum na papier raczej nie przenosiłam, chociaż było ich sporo. Z przymrużeniem oka mówię dzieciom, iż jak będę obchodziła 100. urodziny, w prezencie mogą wydać tomik moich wierszy (śmiech).
Zresztą, Galeria zaczęła się od lubelskiego programu „Mieszkania Poezji”. Słuchałam pierwszych edycji i myślałam, jak fajnie byłoby zorganizować coś takiego u siebie. Syn miał znajomych w Domu Słów i kiedy przyjechali do niego, zapytałam czy byłaby taka możliwość. Przytaknęli, ale akurat nie było wtedy wolnego autora, który mógłby do Świdnika przyjechać. Powiedziałam, iż sami sobie zorganizujemy. Przybyli ludzie z Dominowa, Głuska, była lokalna poetka Krysia Pyra. Rozmawialiśmy o Herbercie. Z jednego spotkania zrobiło się kilka edycji. Na którejś z kolei był choćby gość z Białowieży.
– jeżeli znów mowa o Galerii… Widać, iż wielką rolę odgrywa tam również historia. Swoje miejsce „Pod Dachem Zielonym” znalazły przedmioty związane z Pani rodziną, ale nie tylko.
J.M.: – Zdolności manualne i majsterkowanie mam po mamie i tacie. Zachował się jeden jedyny obrazek, który mama namalowała ołówkiem i pastelami. Po tacie zostały narzędzia, które sam wykonał, aby zbudować dom – strugi, heble, cyrkle. Jak pasł krowy, w międzyczasie strugał też samoloty. Podczas okupacji, jako 12-latek, pracował na Poczcie Głównej na Krakowskim Przedmieściu w Lublinie jako pomocnik ślusarza. To była jego edukacja zawodowa. Jako dorosły pracował w Mostostalu i budował WSK. Zachowały się dwa święte obrazy po babci i dziadku, którzy przed wojną zajmowali się sprzedażą dewocjonaliów. Jeździli na odpusty, często bywali w Częstochowie. Obrazy, zwinięte w rulony, przetrwały okupację i tata zrobił do nich ramy. Pradziadek Stanisław był jeszcze człowiekiem zamożnym, bardzo obrotnym i utalentowanym medycznie. Chyba choćby miał papiery felczera. Nastawiał złamane nogi, leczył różne dolegliwości. Wojna zniszczyła ten majątek. W jednej z publikacji o Świdniku jest wzmianka o dziadku, który na nazwisko miał Drzał. Przez kilka lat był właścicielem willi „Ostoja”. Stała na rogu Świerkowej i Partyzantów. Żałuję, iż nie zapytałam o to tatę. Byłam jednak za młoda, żeby zadawać pytania o ród. Teraz staram się zachować trochę tej tradycji. Musimy widzieć, skąd pochodzimy.
W Galerii „Pod Dachem Zielonym” mam więc, oprócz obrazów, dużo innych rzeczy. Są żelazka z duszą, maszyna do pisania, stare Łuczniki, lampa naftowa, telewizor i lalki z czasów PRL. Jest stary owerlok przywleczony z warsztatów dziewiarsko-włókienniczych, gdzie ciocia pracowała w szwalni, a wujek był mechanikiem. Nawlec go i uruchomić, a miał silnik trójfazowy, nie było łatwo. Mam też maszynę na korbkę i znajomi śmieją się, iż jak zabraknie prądu, to będzie jak znalazł.
– Jakie marzenia ma Jadwiga Marcinek?
J.M.: – Na dobrą sprawę te, które miałam, wzięły się i spełniły (śmiech). Powtarzam za mądrzejszymi od siebie, iż marzenia się spełniają tylko trzeba po pierwsze powiedzieć je głośno, a po drugie pomagać sobie w ich realizacji. Kiedyś kombinowaliśmy jakby tak w Londynie zrobić moją wystawę. Potem mi przeszło, ale jednak marzenie pozostaje otwarte…
– Czuje się Pani kobietą i artystką spełnioną?
J.M.: – Zdecydowanie tak. Wiele osób mówi, iż wróciłoby do dzieciństwa, do lat młodości. Ja nie. Uważam, iż teraz jest mi naprawdę dobrze. Mam spokój, mogę być sobą i robić co lubię. Ogród to siłownia, gimnastyka i joga w jednym. Nie muszę o nic ani nikogo zabiegać. Jedyne czego nie potrafię, to tańczyć i śpiewać, ale akurat te umiejętności nie są mi potrzebne.
Agnieszka Wójcik-Skiba





































