I trafiliśmy w końcu do dżungli –
co niechybnie wskazuje, iż blogowa podróż po Ameryce Południowej
zbliżać się będzie ku końcowi. Jeszcze tylko jakieś 6000
kilometrów, i będzie można z Rio de Janeiro zbierać się z
powrotem do Europy. Wcześniej jednak te 2500 km z Iquitos do Manaus
– Amazonką. O tej najpotężniejszej rzece na Ziemi w następnych
wpisach. Na razie: dżungla.
Amazonka
Selva baja, dżungla nizinna, mówiąc konkretnie. W dużej mierze podmokła, jak nie cały czas, to
przynajmniej przez pół roku. Miejsce brzydkie – mówię to jako
esteta, a nie biolog – i niebezpieczne. A jednak żyją tu ludzie,
od jakiegoś czasu choćby w wielkich skupiskach, które są jeszcze
gorsze niż sama puszcza. Pisałem zresztą o tym przy okazji wizyty
w Pucallpie, ćwierćmilionowym mieście nad Ukajali. Kto chce, sobie
przeczyta – choćby znajdzie opowiastkę o wielkim pluszowym psie
rozbijającym się po mieście na motorowerze.
Ruch uliczny w Pucallpie
Parchata dżungla
parchatą dżunglą, ale oczywiście muszą tu żyć także Polacy.
Tutaj w Amazonii też. Okazało się, iż podle Iquitos w którym wylądowaliśmy
(innej sensownej drogi nie ma do miasta – to największy ośrodek
do którego nie ma połączenia lądowego; tylko wodą i powietrzem;
piechoty nie liczę – choć prawdopodobnie da się dojść, słyszałem o
takim przypadku) mieszka sobie ze swoją indiańską oblubienicą
nasz rodak. A iż mojemu współtowarzyszowi pomagał w nauce
hiszpańskiego – tośmy postanowili się spotkać. Pablo – czyli
Paweł – zaprosił nas też do siebie, do Indiany [EDIT: poszczęściło nam się, teraz mieszka już gdzie indziej nad Amazonką].
Indiana - dżunglowe miasteczko
Korepetycje
z hiszpańskiego były możliwe, ponieważ mają tu Internet. Co
prawda nie wszystkie z trzech największych peruwiańskich sieci
wszędzie mają zasięg, ale w każdej wiosce jest maszt GSM. A
miejscowi mają telefony – ja już niestety też, więc sytuacja,
jaką miałem kilka lat temu, iż miejscowi żyjący w dżungli
wyśmiali mój telefon starego typu nie powinna się więcej wydarzyć. W każdym razie wsiedliśmy w Iquitos w łódź typu
rapido i popłynęliśmy w dół Amazonki do Indiany. Rapido płynie
z prędkością jakichś 40 kilometrów na godzinę, i po 40 minutach
byliśmy na miejscu. Normalne wodne taksówki płynęły by ze 3
godziny, a peke-peke to chyba ze dwa dni.
Rapido - amazoński demon prędkości
Generalnie każda
wioska ma niewielki port – albo leży w akceptowalnej odległości
od niego. Są to konstrukcje, które przybyszom z państw Zachodu
(no, tutaj to adekwatnie ze Wschodu i Północy, acz Azjaci też się
trafiają) wydają się totalnie niechlujnymi prowizorkami. Cóż. No
takie są, natomiast w dżunglowych warunkach każde inne byłyby
po prostu nielogiczne. Port przede wszystkim musi reagować na
zmiany poziomu wody. Byliśmy w porze suchej, ale za dwa-trzy
miesiące (akurat rozpoczynały się deszcze w Andach) poziom rzeki
podniesie się o kilkanaście metrów (któregoś razu nad Madre de
Dios podskoczył nam o dwa metry w ciągu jednej nocy). I przystań musi działać,
bo to jedyna forma kontaktu z wioskami.
Port w Amazonii, tu w Mazan
Pablo-Paweł raz w tygodniu
przypływa do Iquitos na zakupy – w Indianie dostępny jest tylko
ryż, kurczak i setki tropikalnych owoców z bananami na czele (no i
ryby). Wszystkie wytwory cywilizacji Białego Człowieka sprowadzane
są z miasta (choć technicznie w dużej mierze są już to wytwory
cywilizacji Żółtego Człowieka; chińszczyzna, znaczy się). Choć
oczywiście mieszkańcy mają wszystko to, co do życia niezbędne
jest to w całkiem innej skali niż u nas.
Port w Iquitos
I jest też niezwykle
monotonne. Rutyna takich samych dni sprawia, iż każde święto,
każda uroczystość, staje się okazją do zabawy. Każda odmiana
jest radosna – taka jak wizyta dwóch dodatkowych Białych w
wiosce. Choć tym razem nie brano od nas autografów, byliśmy wielką
atrakcją. Raz tylko nie zwróciliśmy na siebie uwagi. Oto z
Walterem (najlepszy mechanik w Indianie, zachwalał go Paweł; serwisuje mu motor) i jego znajomkiem pojechaliśmy – to jest
popłynęliśmy – peke-peke (ta typowa amazońska łódź
charakteryzuje się wyjątkowo długą śrubą; ułatwia to
manewrowanie po płyciznach pełnych nenufarów czy innych wodnych chynchów)
rozejrzeć się po okolicy. Dotarliśmy do niewielkiej osady Timicuro Grande – jak to wioska, otoczona była polami uprawnymi; w
Amazonii wyglądają one ciut inaczej: przypominają dżunglę
porośniętą bananowcami i papajami, pośród których rosną
niewielkie kępki kukurydzy – akurat w czasie narady mieszkańców.
W centralnym punkcie wioski – jesteśmy w Latynoameryce, więc jest
to boisko – otoczonym szkołą, sklepikiem i dwoma kaplicami
różnych denominacji, na trybunie, zebrali się wszyscy dorośli i z
alcade (tu: sołtysem) omawiali bieżące sprawy. Cóż.
Pochodziliśmy, popatrzyliśmy, wróciliśmy na Amazonkę.
Centrum Timicuro Grande
Amazonka - jedno z mniejszych ramion
Ale
zapadła tymczasem noc – jak to w tropikach nagle i po dwunastu
godzinach dnia; zawsze dwunastu – zrobiło się w końcu
przyjemnie i można było iść coś zjeść. - Jem zawsze tutaj
– zaprosił nas Paweł, on po pracy, my po wycieczce – Menu nie
jest zbyt wyszukane, ale jest smacznie. I nigdy mnie nie pogoniło.
To znaczy – wyjaśnił – na początku. Teraz już organizm
przyzwyczajony. - A jak ty wytrzymujesz te upały, tą
wilgotność? - zapytałem. - Ja już jestem miejscowy –
zaśmiał się nasz gospodarz – Jak temperatura spada poniżej 27
stopni zakładam kurtkę. Kwestia przyzwyczajenia. Cóż.
Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, ale jak przez kilka
chociaż dni nie będzie siarczystego mrozu zimą, to potem cały rok
czuję się nieswojo. Zresztą uważam, iż upał jest
przereklamowany.
Zachód Słońca w Indianie
A co do życia w dżungli. Jest trudne. Biedne,
monotonne (jak wspominałem, ale warto dwa razy, tak bardzo monotonne jest), brudne. Ale skoro ludzie tu żyją, znaczy, iż się da
(zwłaszcza, iż jakiś czas temu odkryto zaawansowaną prekolumbijską
cywilizację w Amazonii – i zrobili to archeolodzy, a nie Teoretycy Starożytnej Astronautyki). I tak naprawdę mają wszystko to, co i
nam jest niezbędne do życia, choć trochę w innych proporcjach.
Sklep w dżungli
Stacja benzynowa w Mazan
I
wymaga też innego spojrzenia na upływający czas: prokastynacja
jest tam wartością nadrzędną, i chociaż ja do życia w dżungli
się nie nadaję, to wpis o czasie w Ameryce Południowej planowałem
popełnić na blogu blisko cztery lata temu. Będzie za tydzień. A
potem Paweł zabierze mnie i kolegę do swojego miejsca pracy, szkoły
nad rzeką Napo (tamtędy płynął do Atlantyku słynny de Orellana). Gdyby
zaś kogoś interesowało spojrzenie Polaka na selvę z jej wnętrza,
to zapraszam na pawłowy jutiub: Oko Dżungli.