Nie tak jak w filmie, ale blisko
Kasia uwielbiała melodramaty i marzyła, żeby jej życie było jak te ekranowe historie, gdzie wszystko kończy się szczęśliwie. Ale marzenia pozostawały marzeniami, a rzeczywistość płynęła szaro i nudno w małej wiosce na Podlasiu.
Za mąż wyszła za Marka, myślając, iż to miłość. Ale Marek, wietrznik i nieokiełznany od młodości, nie zmienił się. Sprowadził żonę do swojego starego domu. A po trzech latach oznajmił:
— Wyjeżdżam do miasta. Rób, co chcesz. Duszno mi tu, dusza pragnie wolności.
— Marek, o czym ty mówisz? Przecież u nas wszystko w porządku — zbiła się z tropu Kasia, nie rozumiejąc, co się dzieje.
— Tobie w porządku, a mnie nie…
Z tymi słowami wyszedł, zabierając paszport i stary plecak z rzeczami. Wieś zaroiła się od plotek, sąsiadki szeptały:
— Marek zostawił Kasię, uciekł do miasta. Pewnie ma tam inną.
Kasia milczała. Nie płakała, nie narzekała, żyła dalej w domu Marka. Nie miała dokąd iść — w rodzinnym domu tłoczyła się siostra z rodziną, nie było miejsca. Dzieci nie miała.
— Widocznie Bóg uznał, iż Marek nie będzie ojcem, dlatego mnie nie pobłogosławił — myślała, patrząc na sąsiedzkie dzieci.
Każdego wieczora, po skończonych obowiązkach, siadała przed telewizorem. Oglądała seriale, gdzie kipiały namiętności i rozgrywały się dramaty. Przeżywała je, a potem przewracała się w łóżku, nie mogąc zasnąć.
Nowy dzień zaczynał się od obowiązków: nakarmić świnkę, kury, cielaka Burka, przywiązać go za ogrodem — do stada nie wypuszczała.
— Kasia! — krzyknęła sąsiadka. — Twój Burek się zerwał, biega po wsi!
— Gdzie?! — wybiegła za bramę. Cielak uderzał rogami w płot sąsiada, próbując zaczepić nowe poroże.
— Burek, Burek — perswadowała, podsuwając chleb. Zwierzak kręcił głową. — No żebyś ty! — krzyknęła w złości. Burek szarpnął się w bok, płosząc gęsi sąsiadki.
Nie wiadomo, jak długo by się tak goniła, gdyby nie mechanik Jacek. Sprawnie złapał sznur, przyciągnął cielaka do płotu i przywiązał. Kasia patrzyła na jego silne dłonie, mięśnie widoczne pod wytartą koszulą. W pewnej chwili poczuła pragnienie, żeby te ręce ją objęły, przycisnęły do piersi.
Odepchnęła tę myśl:
— Co ze mną? Zupełnie jak nastolatka, której zachciało się czułości.
Zawstydziła się. Jacek to jej kolega z klasy, rudy, wiecznie uśmiechnięty dowcipniś. Mieszkał z Haliną, twardą kobietą, po sąsiedzku. Nie był jej potrzebny.
— Nigdy tak o nim nie myślałam — pomyślała, odwracając wzrok.
Z Markiem rozwiodła się od razu, jak uciekł. Miała adoratorów, choćby ją namawiali do małżeństwa, ale nikt jej się nie podobał. Żyła sama, niedokochaną.
Jacek wycierał ręce trawą, a Kasia nagle powiedziała:
— Wejdź na podwórko, umyjesz ręce.
Milcząc, poszedł za nią. Plecami czuła jego wzrok.
Zauważyła, iż Jacek patrzy na nią inaczej, i zdziwiła się:
— Co z nim?
Umył ręce, wytarł ręcznikiem, raz jeszcze spojrzał — wymownie — i odszedł.
Od tamtego dnia między nimi jakby zawisła nić porozumienia. Gdy Jacek przechodził obok, Kasia rumieniła się. Zaczął chodzić przez jej podwórko, choć wcześniej tego nie robił. Kasia zaczęła wstawać wcześnie, plewić grządki o chłodnym poranku — tak sobie tłumaczyła. Ale wiedziała: czeka na spotkanie z Jackiem. Ich spojrzenia się spotykały, a w jego oczach płonęło szczere zainteresowanie, niemal uwielbienie.
Odpędzała myśli, bała się Haliny:
— Jak zobaczy, będzie tragedia. Ośmieszy mnie przed całą wsią.
Ale Jacek wciąż przychodził, patrzył płomiennie. Kasia odpowiadała ciepłym spojrzeniem i półuśmiechem. Wydawało jej się, iż ich historia jest jak z serialu — bez końca i jasnego zakończenia.
Pewnego dnia zamiatała podwórko:
— Cześć, Kasieńka — rozległ się znajomy głos. Tak ją nazywał Marek.
Kasia odwróciła się. Były mąż stał przed nią: ten sam bezczelny uśmieszek, przymrużenie niebieskich oczu, zarost.
— Wróciłem… Przyjmiesz mnie?
— Co, w mieście nie pykło?
Serce choćby nie drgnęło. Miłość wygasła już dawno. Drzwi w jej duszy zatrzasnęły się, gdy on uciekł za „lepszym życiem”, zostawiając ją samą.
Marek wrócił do swojego domu. Kasia nie miała dokąd iść, musiała go wpuścić. W nocy zamknęła drzwi do swojego pokoju, przysuwając szafę. Marek urządził się w drugiej części domu. Prawie go nie było, znikał z kumplami.
Jacek chodził ponury. Ale pewnego dnia zobaczył, jak Kasia wychodzi przez okno, i coś w nim eksplodowało:
— Więc go nie przyjęła…
Następnego ranka Kasia, wychodząc przez okno, natknęła się na stopień. Pod oknem stały dwie zbite deski.
— Kto to zrobił? — zdziwiła się. — Na pewno nie Marek, on nie ma czasu.
Jacek zrobił to w nocy, żeby miała wygodniej. Z Haliną nie byli małżeństwem, żyli razem od lat. Dzieci nie mieli, ale opiekował się jej córką z pierwszego związku. Halina sama do niego przyszła po imprezie, została, a potem przyprowadziła córkę.
Nadeszła zima. Markowi skończyły się pieniądze, we wsi nikt go nie podejmował, więc znów wyjechał do miasta. Kasia odetchnęła z ulgą. A Jacka spotkało nieszczęście: Halina zachorowała. Silna kobieta gwałtownie gasła. Matka Haliny zabrała wnuczkę, Jacek się nią opiekował, ale Halinę zabrano do szpitala. Nie wróciła.
Pochowali Halinę z całym sąsiedztwem. Mówili o niej ciepło:
— Twarda była, ale dobra. Z nikim się nie kłóciła — wzdychała babcia Wanda.
Jacek został sam. Rankami Kasia widziała, jak odgarnia śnieg przed jej domem, zerka na okna.
Wiosną Kasia wróciła z pracy i zastygła: drzwi staJacek podszedł do niej, wziął za rękę i powiedział cicho: “Chodź, już nie jesteś sama”.