Może to jest ten moment, iż trzeba zaktualizować myśliwskie tradycje i do „łapania za kolanko” należy dodać jakieś nowocześniejsze formy kupowania sobie szczęścia…
Jako młody chłopiec w swoje urodziny zawsze czułem się jak Król Świata. Wszystko kręciło się wokół mnie, dostawałem wymarzone prezenty, życzenia, a czasem choćby banknoty. Szeleszczące papierki lądowały w Szkolnej Kasie Oszczędności, wpłacało się z dumą, a po pół roku wypłacało z jeszcze większą. Taka symulacja dorosłego oszczędzania.
Mam dla Ciebie prezent
Wraz z upływem lat te najważniejsze urodziny w życiu wypadały w upragnione osiemnaste. Nie mogłem się doczekać, kiedy zaraz po imprezie, pójdę do urzędu odebrać zieloną książeczkę z przynitowanym zdjęciem, która otwiera drzwi do dorosłości. Ta magiczna osiemnastka faktycznie otwierała drzwi… Szkoda tylko, iż nikt nie uprzedzał, iż za tymi drzwiami czeka praca, podatki, kredyty i to nieustające pytanie: „Po co ja to wszystko robię?”
Kolejne lata mijały i marzenia pomyślane w dzień urodzin były coraz bardziej nastawione na konkretny cel. Snułem plany prawie tak wielkie jak postanowienia noworoczne z tym, iż przeważnie je realizowałem, a nie kończyły się na kupnie karnetu na siłownię i dwoma dniami wytrwałości. Tuż przed 40-stką postanawiałem zostać myśliwym. I dopiąłem swego!

Kiedy już nim zostałem wszystkie moje życzenia kręciły się wokół jednego – oczywiście pierwszego zwierza. Nieważne czy to będzie lis, szop, czy gołąb. Byle był. Oczywiście czarnuszek stał na czele tej listy.
Gdy kolejny ,urodzinowy, osiemnasty dzień sierpnia wypadał w momencie, w którym mogłem już polować, Marcela – siostrzenica mojej kobiety – bardzo energiczna i inteligentna pięcioletnia dama, postanowiła sprawić swojemu wujkowi prezent. Wraz z mamą i tatą postanowili, jak co roku mnie zaskoczyć. Tym razem czekali aż wrócę z pracy na moim parkingu osiedlowym, z torcikiem urodzinowym, ukryci za samochodami. „Sto lat” wyśpiewane pełnymi gardłami rozbrzmiało po osiedlu jak hejnał z Wieży Mariackiej i przyciągnęło sporą ilość ciekawskich widzów na osiedlowe balkony.

-Wujaszku mam dla Ciebie prezent! – jeszcze na korytarzu krzyknęła Marcelka – zrobię Ci amulet żebyś mógł jeździć z nim na te swoje polowania! – rzuciła w pośpiechu, bo w tym twórczym amoku ledwo co zdążyła ściągnąć buty.
-No kochana, bardzo się cieszę i mam nadzieję, iż faktycznie spełni swoją rolę i wprost nie mogę się doczekać – powiedziałem z uśmiechem na twarzy.
Na stole w salonie natychmiast powstała fabryka amuletów szczęścia, w postaci torby pełnej kamieni i specjalnych akrylowych flamastrów, które często wykorzystujemy do zabawy. Jak przystało na artystkę prób i projektów było wiele. Na kamieniach, co rusz powstawały nowe rysunki. W pewnym momencie się zastanawiałem, czy nie trzeba będzie ruszyć w okolicę po nowe kamyczki, aby zaspokoić to artystyczne natchnienie.
W końcu zmarszczone czoło i pełne skupienie zwiastowało bliski sukces twórczy i w pewnym momencie Marcela wykrzyczała tak, iż szyby zadrżały.
-Wujo to dla Ciebie!
-No powiem, iż jestem z Ciebie dumny. Jest śliczny! – odparłem po wstępnych oględzinach prezentu.
-Dzik! Taki jakiego chciałeś upolować- krzyknęła szczęśliwa.
-Obiecuję Ci kochana, iż od dzisiaj bez niego na polowanie nie wyjadę – zakomunikowałem bez zastanowienia.
No cóż – pomyślałem, może to już jest ten moment, iż trzeba zaktualizować myśliwskie tradycje i do „łapania za kolanko” albo wyżej, trzeba dodać jakieś nowocześniejsze formy kupowania sobie szczęścia na wyprawę w knieje. Mały biały kamyczek, na którym została ręką pięcioletniej dziewczynki namalowana postać dzika z niebieską chmurką został moim amuletem na polowanie.
Testowanie prezentów
Urodzinowy dzień zakończył się we wspaniałej i wesołej atmosferze, a myśl pojechania na polowanie możliwie jak najszybciej chodziła mi po głowie przez pół nocy.
Już od rana następnego dnia chodziłem po domu jakoś tak dziwnie podekscytowany.
-Co do lasu byś pojechał, przetestować prezenty? – wesoło zapytała moja Magda.
Tu dodam, iż do grona urodzinowych prezentów doszła też moja wymarzona luneta noktowizyjna, do której wzdychałem parę miesięcy, oglądając wszelkie możliwe filmiki. Mając okazję ją potestować „na żywo” w łowisku serce mi biło szybciej i nie mogłem się doczekać, kiedy zabiorę ją ze sobą w łowisko.
-Tak! Chcę jechać na polowanie – powiedziałem, mając na uwadze, iż mogę to pragnienie potraktować jako formę dodatkowego urodzinowego prezentu i zostanie to zrozumiane i zaakceptowane.
-Jedź, tylko uważaj na siebie i wróć jutro do domu – z uśmiechem powiedziała Magda widząc moją radość.
Moja reakcja była natychmiastowa – spakowałem się w pół godziny i w międzyczasie zadzwoniłem na strzelnicę, która znajduje się po drodze do obwodu, żeby przed polowaniem przystrzelać broń w konfiguracji z nową lunetą.
Szybka wizyta na osi strzeleckiej, kilkanaście sztuk wystrzelonej amunicji upewniło mnie, iż broń jest gotowa na polowanie. Dzień był upalny i bardzo duszny. Wiatr choćby delikatnie nie poruszał liści na drzewach, więc mój entuzjazm gasł z każdym kilometrem jazdy. Nienawidzę, jak jest gorąco, bo cały czas mam wrażenie, iż zasypiam na stojąco. Z takim samopoczuciem nie dawałem sobie większych szans na udane nocne polowanie. choćby mocna kawa wypita w naszej Gawrze nie pomogła nic a nic.
Hubert dzisiaj wziął wolne
Zająłem miejsce na mojej ulubionej ambonie, na „Skarbcu”, nazwaną przez koleżankę Kasię – „Tumakiem” Tuż obok stała postawiona przez Anię „Kamionka”.
-Zwierz się nie pokaże – powiedziałem do siebie moszcząc się na ławce ambony i odejmując sobie resztki optymizmu jakie mi zostały.
Rozsiadłem się wygodnie. Sztucer z prawej, lornetka i termos z lewej, amulet na półce przede mną. Nauczony doświadczeniem nabytym jeszcze za czasów stażu z prezesem, zabrałem ze sobą książkę i to był bardzo dobry pomysł. Dobry kryminał pochłonął mnie tak bardzo, iż zapominałem, co jakiś czas podnosić głowę, aby zobaczyć, co dzieje się w łowisku, ale sądząc po braku jakiegokolwiek życia nic prawdopodobnie mi nie umknęło.
Gdy słońce już na poważnie rozstawało się z dniem i delikatnie dawało znać, iż zbliża się wieczór moja uwaga zaczęła być bardziej skupiona na obserwacji okolicy. Niestety w obiektywie mojej obserwacyjnej termowizji przez cały czas nie było widać „żywego ducha”.
Nic nie wyjdzie w taką duchotę – pomyślałem -Święty Hubert dzisiaj wziął wolne i nic tu nie podeśle. Jedynym plusem wieczora było to, iż mimo braku wiatru, nie było, o dziwo, tych małych, latających, krwiopijczych wampirów, które kocham tak mocno, iż chętnie bym je wszystkie wysłał na Księżyc bez biletu powrotnego.
Próżne czekanie przerwała wibracja telefonu, na którym zegarek nieśmiało oznajmiał, iż godzina już naprawdę robi się późna i chyba czas wracać do domu.
-Zostajesz, czy wracasz? – napisała Magda.
-Jak przez pół godziny nic nie zacznie się dziać, to wracam do domu, bo szkoda mojego siedzenia tutaj. Najwyraźniej dzisiaj chyba tylko mi się chce tu siedzieć, a zwierz wybrał inne rejony na dzisiejszą kolację – odpisałem.
-Jak tam? Coś się dzieje? – brzmiała kolejna wiadomość na komunikatorze tym razem od koleżanki z koła – Ani, która wiedziała, iż dzisiaj jestem na polowaniu i mocno mi kibicowała.
-Cisza. Nic – odpisałem.
-No czasami tak bywa, nie przeszkadzam, łamania.
Przyspieszone bicie serca
I wtedy przypomniałem sobie o leżącym na półce amulecie. Ścisnąłem go w dłoni i pomyślałem: „Święty Hubercie, patronie nasz, niech ten amulet pięciolatki zadziała.”
Ledwie odłożyłem kamyk na półkę, kiedy usłyszałem jak w polu kukurydzy, które miałem po swojej prawej stronie, zaczęło coś się ruszać. Charakterystyczny trzask łamanej kukurydzy, przecinany odgłosem bytowania dziczej watahy, rozległ się gdzieś w środku uprawy i stawał się coraz mocniejszy, Targnęły mną emocje bardzo podobne do tych które pamiętam, kiedy to będąc na rybach, miałem potężne branie – takie trochę mrowienie, trochę ścisk w brzuchu i przyspieszone bicie serca.
Bezszelestnie wziąłem do ręki sztucer i przez okular lunety zacząłem lustrować okolicę skąd dobywał się ten hałas. Na skraju pola kukurydzy było świeżo skoszone pole pszenicy. Był cień szansy, iż rozrabiająca w kukurydzy wataha tam właśnie się wybiera na żer…
Tak też się stało! Dwie lochy, w towarzystwie kilku dość już sporych warchlaków, postanowiły skorzystać z darmowej stołówki. Za nimi w krótkim czasie wyszedł spory wycinek, który systematycznie był odganiany przez Panie, co powodowało, iż jegomość często uciekał w kukurydzę i raz na jakiś czas nieśmiało szukał swojej szansy na ponowne wyjście na otwarte pole. I właśnie na tym kawalerze skupiła się moja uwaga.
Obserwowałem go chyba dobre dwadzieścia minut czekając na ten ostateczny moment. Chciałem uniknąć strzelenia w momencie, kiedy dzik będzie zwrócony gwizdem w stronę kukurydzy, bo wtedy pewne byłoby to, iż w nią będzie się starał uciec, a to już rodziłoby spory problem w nocy. Jak na złość mój wycinek nie kwapił się do wyjścia na otwartą przestrzeń, tylko żerował na wpół wystając z ukrycia. W myślach próbowałem ułożyć jakieś zaklęcia, które sprawiłyby, iż przejdzie dalej. Niestety bezskutecznie.
Zmniejszyć intensywność treningu
Dobra, chyba nie ma na co czekać – pomyślałem, bo moje tętno znacząco przyspieszyło, a zegarek na ręce przeszedł w tryb aerobowy i zasugerował żebym jednak zmniejszył intensywność treningu, bo kończy się skala pomiarowa.
Daję mu dziesięć sekund pomyślałem i znów lekko dotknąłem amuletu – jak nie wyjdzie całą sylwetką to chyba odpuszczę – pomyślałam, jednocześnie starając się przesunąć bezpiecznik najdelikatniej jak się da, żeby nie robić hałasu. A nuż amulet znów zadziała?
Wtem, jak na zawołanie, dzik zrobił kilka kroków ukazując się w całej okazałości w obiektywie lunety. To był ten adekwatny moment! Huk i błysk rozdarły okolicę niosąc odgłos wystrzału daleko w stronę wioski. Chwilę jeszcze popatrzyłem przez okular, aby upewnić się, czy na pewno zwierz padł w ogniu. Serce łomotało jak oszalałe i dopiero teraz przyszły prawdziwe emocje. Mój pierwszy dzik!
Niesamowita euforia i ekscytacja sprawiły, iż dobre kilka chwil siedziałem żeby ochłonąć. Przez okular termowizji kilka razy upewniałem się, czy aby na pewno mój dzik tam jeszcze jest, obawiając się, iż sobie wstanie i pójdzie. Po dłuższej chwili wziąłem sztucer, latarkę i postanowiłem pójść obejrzeć z bliska rezultat mojego polowania. Z bliska dzik był dużo większy niż w lunecie! Zrobiłem zdjęcie i wysłałem Magdzie z podpisem: – Mam!
Za chwilę poczułem w kieszeni wibrację oznajmiającą przychodzące połączenie.
-To Twój? – zapytała.
-Nie, kolegi! – odpowiedziałem złośliwie, bo zawsze, gdy jestem podekscytowany mam specyficznie poczucie humoru.
-Gratuluję! Opowiesz mi w domu jak było, bo pewnie teraz będziesz miał dużo roboty i rozumiem, iż do domu już raczej nie wrócisz dzisiaj? – zapytała.
-No raczej nie. Muszę kogoś poprosić o pomoc, żeby go z tego pola zabrać – odpowiedziałem.
Zdjęcie wysłałem też do koleżanki Ani, która natychmiast odpisała krótko – Wow! 15 minut i jestem u Ciebie!
Pierwszy łowiecki sukces
W międzyczasie udało mi się spakować rzeczy z ambony, pójść po samochód i zadzwonić do kolegi Marcina z prośbą o pomoc. Oboje- Ania i Marcin przyjechali prawie w jednym momencie. Serdeczne gratulacje, tradycyjne wręczenie złomu i pamiątkowe zdjęcie dopełniły ceremoniału.
Małe zajęcia niczym na siłowni w trakcie ciągnięcia mojej zdobyczy do samochodu przez pole i już prawie koniec. „Prawie” oznaczało przyjechanie do naszej Gawry, wykonanie tych mniej fascynujących czynności, wypełnienie kilku papierków związanych ze znajdowaniem się naszego obwodu w strefie występowania ASF oraz zapakowanie tuszy do chłodni. Te „kilka chwil” sprawiło, iż zaczęło już świtać i o powrocie do domu nie było już mowy. Serdecznie podziękowałem Ani i Marcinowi za pomoc i towarzystwo oraz wyraziłem głębokie ubolewanie, iż trochę będą niewyspani. Kieliszkiem nalewki uczciłem swój pierwszy łowiecki sukces i poszedłem spać. Oczywiście po takich wrażeniach sen przyszedł dopiero w czasie, kiedy statystyczny Kowalski wstaje do pracy, ale po ciężkiej i bogatej w emocje nocy nie wywoływało to we mnie wyrzutów sumienia.
Nazajutrz wieść o skuteczności mojego amuletu dotarła do małej artystki i gdy tylko wróciła z przedszkola zadzwoniła szczęśliwa, iż się przydał i oznajmiła, iż w związku z niezaprzeczalną i potwierdzoną skutecznością jej produktu może w drodze wyjątku stworzyć kilka dla moich kolegów i koleżanek z koła. Oczywiście nie za darmo! Po burzliwych negocjacjach za środek płatniczy przyjęliśmy żelki Haribo, ale „takie w dużym opakowaniu”.
Jak to na prawdziwą artystkę przystało trochę czasu zajęło stworzenie kilku sztuk pomalowanych kamyczków, ale wszyscy zainteresowani w końcu się doczekali. Uroczyste przekazanie odbyło się kilkanaście dni później, na naszej rodzinnej imprezie w kole. Ze względu na bardzo napięty grafik pięciolatki i niemożność wzięcia przez nią udziału w rodzinnym pikniku koła przekazania musiałem dokonać per procura. Tak to już bywa z artystami…
Od tamtego pamiętnego polowania mój amulet już na stałe ma swoje miejsce w plecaku i nie wyobrażam sobie wyjścia w knieję bez niego. Oczywiście podziękowania należą się również św. Hubertowi, który widząc moje starania w łapaniu za kolanko lubej i próby wdrażania innowacji do myśliwskiej tradycji, postanowił być łaskawym tego dnia i sprawił, iż młody fryc stał się prawdziwym myśliwym. Próżno sobie wyobrazić lepszy prezent. Te urodziny na pewno zapamiętam na równi z tymi osiemnastymi.