Miałem zaledwie dwadzieścia dwa lata, gdy mąż zostawił mnie z dwuletnim synem. Nazywał się Krzysztof i wtedy wydawał mi się oparciem, prawdziwym mężczyzną. Ale gdy życie zaczęło wymagać od niego odpowiedzialności, troski, wydatków na rodzinę, po prostu uciekł. Poszedł do innej, pięknej i lekkiej jak piórko. Powiedział, iż zmęczył się. Że nie chce się „przejmować”.
I tak zostałam sama z dzieckiem na rękach i stertą nieopłaconych rachunków. Wszystko spadło na mnie – żłobek, praca, dom, choroby, zakupy, choćby kran naprawiałam sama. Pracowałam od rana do wieczora, wracałam i tak musiałam myć podłogę, gotować zupę, prać pieluchy, prasować koszule. Teraz można powiedzieć „było ciężko”, ale wtedy nie było czasu w słowa. Trzeba było przetrwać.
Syna wychowywałam, jak mogłam – z miłością, z troską. Rozpieszczałam go? Może. choćby za bardzo. Gdy miał dwadzieścia siedem lat, nie potrafił usmażyć ziemniaków, ale zawsze miał czyste koszule, pełny brzuch i przekonanie, iż „mama załatwi wszystko”. Miałam nadzieję, iż gdy się ożeni, w końcu stanie się mężczyzną, a ja trochę odetchnę, zajmę się sobą, może znajdę łatwą pracę, gdzieś wyjadę, wreszcie pożyję dla siebie. Ale stało się inaczej.
– Mamo, z Anią trochę u ciebie pomieszkamy – oznajmił pewnego wieczora. – Dopóki nie odłożymy i nie wynajmiemy mieszkania.
Cóż mogłam odpowiedzieć? Wzruszyłam ramionami i przystałam. Myślałam: no dobra, niech pobędą, w końcu to młodzi. Liczyłam, iż Ania przejmie troskę o mojego syna – będzie gotować, prać, sprzątać. A ja jakoś wytrzymam.
Myliłam się.
Ania okazała się… delikatnie mówiąc… kompletnie bezużyteczna. Żadnej pomocy. Ani gotowania, ani sprzątania, ani choćby chęci, by cokolwiek zrobić. Całe dni spędzała w telefonie, piła kawę z koleżankami, wylegiwała się na łóżku. Nie myła naczyń, nie prała, choćby po sobie nie sprzątała. Przez trzy miesiące ciągnęłam wszystkich troje: syna, jego żonę i jej lenistwo.
A ja dalej pracowałam. Wracałam wieczorem, a w domu wyglądało jak po huraganie: pusta lodówka, brudne naczynia, okruszki na podłodze, na stole jakieś klejące się ślady, w łazience – sterta ubrań do prania. Szłam na zakupy, gotowałam, sprzątałam, znów myłam naczynia – wszystko w całkowitej ciszy. Ania choćby nie uważała, by podziękować.
Był moment, gdy myłam naczynia, a ona, bez żadnego zażenowania, podeszła i postawiła mi przy zlewie talerz, który, jak się okazało, trzymała w pokoju kilka dni. Były na nim zaschnięte resztki i muszki. choćby się nie zawstydziła. Postawiła i wyszła. A ja stałam, patrzyłam i nie wierzyłam, iż dorosła kobieta może się tak zachowywać.
Następnego dnia nie wytrzymałam. Gdy znów przyniosła kolejny brudny kubek, spokojnie, bez krzyku powiedziałam:
– Aniu, jeżeli masz choć odrobinę sumienia, może chociaż raz w życiu sama umyjesz po sobie naczynia?
Nie odpowiedziała. Ani słowa. Tylko spojrzała na mnie jak na powietrze i wyszła. A rano spakowali się i wyprowadzili. choćby się nie pożegnali.
Wieczorem zadzwonił syn. Głos zimny, obcy:
– Mamo, po co to robisz? Po co niszczysz moją rodzinę?
Nie wierzyłam własnym uszom.
– To ty nazywasz „niszczeniem rodziny” prośbę o umycie talerza?
Rozłączył się.
Od tamtej pory ani on, ani Ania nie dzwonią. I wiesz co? Nie żałuję. W domu znowu jest cisza. Czysto. Swobodnie. Parzę sobie herbatę, włączam ulubiony serial i po raz pierwszy od dawna mam siłę, by się uśmiechnąć. Nie czuję się służącą. Nie jestem już zapędzona w kozi róg.
A jeżeli dla tego musiałam „zniszczyć czyjąś rodzinę” – trudno. Widocznie to nie była rodzina, tylko iluzja. A ja nie chcę już żyć w iluzji.