Znów siedzieli w tej samej małej kawiarence na rogu starej dzielnicy — Kasia i Marek.
Ona — wysoka, subtelna kobieta z upartymi pasmami ciemnych włosów, które nigdy nie chciały się słuchać i zawsze wymykały się spod gumki czy spinki, jakby chciały przypomnieć, iż jest żywa, prawdziwa.
On — postawny mężczyzna ze zmęczonymi, ale ciepłymi oczami, z delikatnymi zmarszczkami w kącikach, od tych, którzy śmieją się szczerze, bez zahamowań. Skronie już przyprószała siwizna, ale dodawała mu tylko dystynkcji.
Siedzieli naprzeciw siebie, jakby czas się zatrzymał. On delikatnie mieszał cukier w jej filiżance kawy, wiedząc, iż potrzebuje dokładnie dwóch łyżeczek. Ona, jak zawsze, kręciła w palcach papierową serwetkę, zwijając ją w ciasny rulonik.
Wyglądali tak naturalnie, jakby nigdy się nie rozstali. Ale ja wiedziałam — za tymi spojrzeniami kryło się całe życie pełne wyborów, bólu, niepewności i… miłości.
— Kasiu, opowiedz, jak się poznaliście? — zapytałam pewnego dnia, nie mogąc się powstrzymać.
Spojrzała na Marka, jakby pytała o pozwolenie. Skinął głową.
— Wtedy pracowałam w banku — zaczęła, opuszczając wzrok. — Dopiero co zaczęłam, wszystko było nowe, przerażające… A on… — uśmiechnęła się lekko.
— A ja byłem zarozumiały, szef działu — dokończył z ironią Marek.
Kasia pokręciła głową:
— Był nie do zniesienia. Wszystkie dziewczyny milkły, gdy wchodził. Drogi garnitur, postawa, spojrzenie… Ale patrzył tylko na mnie.
— W granatowym garniturze i z dołeczkiem w policzku — dodał cicho. — Śmiałaś się tak, iż cały pokój rozjaśniał.
Kasia się uśmiechnęła i nieświadomie dotknęła policzka.
— A potem… Potem zaprosił mnie na kolację. I upił się. I wyznał, iż jest żonaty.
Zapadła cisza. Wspomnienie spadło ciężarem. Marek ścisnął filiżankę. Kasia patrzyła gdzieś w przeszłość.
— Postanowiłam od razu — żadnej przyszłości. Nie chcę być „tą drugą”. Ale on się nie poddawał. Kwiaty, książki, wyjazdy… Dzięki niemu pierwszy raz byłam w teatrze, w operze… Żyłam.
— Dlaczego się nie udało? — zapytałam ostrożnie.
— On zaproponował rozwód. A ja powiedziałam „nie”. Bo się bałam. Bałam się, iż pożałuje. Że nie będę taka, jaką mnie widział. Że jego rodzina mnie odrzuci. Przestraszyłam się miłości.
— A ja nie byłem gotów zniszczyć wszystkiego. Dzieci, codzienność… Przestraszyłem się odpowiedzialności — dodał Marek.
Kasia głęboko westchnęła.
— Potem poznałam kogoś innego. Wszystko potoczyło się gwałtownie — oświadczyny, ślub… Uciekłam. choćby się nie pożegnałam.
— Poprosiłbym, żebyś została — powiedział Marek, niemal szeptem. — Ale nie wtedy. Zrozumiałem za późno.
— Po latach spotkaliśmy się tutaj, przypadkiem. Już się rozwodziłam, a on powiedział, iż cieszy się dla mnie. Skłamałam, a on wiedział.
Marek dotknął jej dłoni.
— Ciągle podnosisz ramiona, gdy kłamiesz — szepnął.
Milczeli. Wzrok we wzrok. Było tam wszystko: przeżyte, niewypowiedziane, porzucone.
— Teraz jesteśmy przyjaciółmi — uśmiechnęła się Kasia. — Albo prawie przyjaciółmi.
— Po prostu potrafimy kochać. Po swojemu. Bez żądań i obietnic — powiedział Marek.
I pomyślałam: cudem nie jest spotkać, ale nie zgubić w sobie ciepła, choćby jeżeli się nie udało. Utrzymać kogoś w swoim życiu, mimo wszystko.
Zwyczajny cud. Ale przecież — najprawdziwszy.