Znowu siedzieli w tej samej małej kawiarence na rogu starej kamienicy – Kinga i Krzysztof.
Ona – wysoka, subtelna kobieta z upartymi kosmykami ciemnych włosów, które nigdy nie chciały słuchać i zawsze wymykały się spod gumki lub spinki, jakby chciały przypomnieć, iż jest żywa, prawdziwa.
On – postawny mężczyzna z zmęczonymi, ale ciepłymi oczami, z miękkimi zmarszczkami w kącikach, takimi, które zostawiają ci, co śmieją się szczerze, bez zahamowań. Przy skroniach już bielały nitki srebra, ale dodawały mu tylko godności.
Siedzieli naprzeciw siebie, jakby czas się zatrzymał. On delikatnie mieszał cukier w jej filiżance kawy, wiedząc, iż potrzebowała dokładnie dwóch łyżeczek. Ona, jak zwykle, kręciła w palcach papierową serwetkę, zwijając ją w ciasny rulonik.
Wyglądali tak naturalnie, jakby nigdy się nie rozstawali. Ale ja wiedziałam – za tymi spojrzeniami kryło się całe życie pełne wyborów, bólu, niepewności i… miłości.
– Kinga, opowiedz, jak się poznaliście? – zapytałam pewnego dnia, nie mogąc się powstrzymać.
Spojrzała na Krzysztofa, jakby pytała o pozwolenie. Skinął głową.
– Wtedy zaczynałam pracę w banku – zaczęła, opuszczając wzrok. – Wszystko było nowe, przerażające… A on… – uśmiechnęła się lekko.
– A ja byłem zarozumiały i uważałem się za pana sytuacji – dodał Krzysztof z ironią.
Kinga pokręciła głową.
– Był nie do zniesienia. Wszystkie dziewczyny milkły, gdy wchodził do pokoju. Drogi garnitur, pewność siebie, to spojrzenie… Ale patrzył tylko na mnie.
– W niebieskiej garsonce i z tą dołeczkiem w policzku – dodał cicho. – Śmiałaś się tak, iż cały pokój rozświetlał się.
Kinga uśmiechnęła się i mimowolnie dotknęła policzka.
– A potem… zaprosił mnie na kolację. I upił się. I wyznał, iż jest żonaty.
Zawisła cisza. Wspomnienie runęło z ciężarem. Krzysztof ścisnął filiżankę. Kinga patrzyła gdzieś w przeszłość.
– Od razu postanowiłam – nie ma przyszłości. Nie chcę być “tą drugą”. Ale on się nie poddawał. Kwiaty, książki, wyjazdy… Dzięki niemu pierwszy raz poszłam do teatru, do opery… Żyłam naprawdę.
– Dlaczego się nie udało? – zapytałam ostrożnie.
– Zaproponował rozwód. A ja powiedziałam “nie”. Bo się bałam. Bałam się, iż będzie żałował. Że okażę się nie tą, za kogo mnie uważał. Że jego rodzina mnie odrzuci. Przestraszyłam się miłości.
– A ja nie byłem gotów wszystko zniszczyć. Dzieci, codzienność… Przestraszyłem się odpowiedzialności – dodał Krzysztof.
Kinga westchnęła głęboko.
– Potem poznałam kogoś innego. Zaręczyny, ślub… Uciekłam. choćby się nie pożegnałam.
– Poprosiłbym, żebyś została – szepnął Krzysztof. – Ale nie wtedy. Za późno zrozumiałem.
– Po latach spotkaliśmy się tutaj, przypadkiem. Już się rozwodziłam, a on powiedział, iż się cieszy. Skłamałam, a on i tak wiedział.
Krzysztof dotknął jej dłoni.
– Zawsze unosisz ramiona, gdy kłamiesz – szepnął.
Milczeli. Wzrok we wzrok. Tam było wszystko: przeżyte, niewypowiedziane, pozostawione.
– Teraz jesteśmy przyjaciółmi – uśmiechnęła się Kinga. – Albo prawie przyjaciółmi.
– Po prostu potrafimy kochać. Po swojemu. Bez wymagań i obietnic – powiedział Krzysztof.
I pomyślałam: cudem nie jest spotkać, ale nie zgubić w sobie tego ciepła, choćby jeżeli nie wyszło. Umieć zachować kogoś w swoim życiu, mimo wszystko.
Zwyczajny cud. Ale przecież – najprawdziwszy.