Znów siedzieli w tej samej małej kawiarence na rogu starej dzielnicy — Weronika i Marek.
Ona — wysoka, subtelna kobieta z nieposłusznymi pasmami ciemnych włosów, które zawsze wymykały się spod gumki lub spinki, jakby chciały przypomnieć, iż jest żywa, prawdziwa.
On — postawny mężczyzna ze zmęczonymi, ale ciepłymi oczami, z miękkimi zmarszczkami w kącikach, typowymi dla tych, którzy śmieją się szczerze, bez zahamowań. Przy skroniach przebijała siwizna, ale dodawała mu tylko szlachetności.
Siedzieli naprzeciw siebie, jakby czas się zatrzymał. On delikatnie mieszał cukier w jej filiżance kawy, wiedząc, iż potrzebuje dokładnie dwie łyżeczki. Ona, jak zawsze, kręciła w palcach papierową serwetkę, zwijając ją w małą, zwartą rulonkę.
Wyglądali tak naturalnie, jakby nigdy się nie rozstawali. Ale ja wiedziałam — za tymi spojrzeniami kryło się całe życie pełne wyborów, bólu, niepewności i… miłości.
— Weronika, opowiedz, jak się poznaliście? — zapytałam pewnego dnia, nie mogąc się powstrzymać.
Spojrzała na Marka, jakby pytała o pozwolenie. Skinął głową.
— Wtedy pracowałam w banku — zaczęła, opuszczając wzrok. — Dopiero co zaczęłam, wszystko było nowe, przerażające… A on… — uśmiechnęła się lekko.
— A ja byłem zarozumiałym kierownikiem działu — dodał Marek z ironią w głosie.
Weronika pokręciła głową:
— Był nie do zniesienia. Wszystkie dziewczyny w biurze milkły, gdy wchodził. Drogie garnitury, postawa, spojrzenie… Ale patrzył tylko na mnie.
— W niebieskim garniturze i z dołeczkiem w policzku — dodał cicho. — Śmiałaś się tak, iż cały pokój się rozjaśniał.
Weronika uśmiechnęła się i mimowolnie dotknęła policzka.
— A potem… Potem zaprosił mnie na kolację. I się upił. I wyznał, iż jest żonaty.
Zapadła cisza. Wspomnienie spadło na nich ciężarem. Marek ścisnął filiżankę. Weronika wpatrywała się gdzieś w przeszłość.
— Od razu zdecydowałam — nie będzie przyszłości. Nie chcę być „tą drugą”. Ale on się nie poddawał. Kwiaty, książki, wyjazdy… Dzięki niemu pierwszy raz byłam w teatrze, w operze… Żyłam.
— Dlaczego się nie udało? — ostrożnie zapytałam.
— Zaproponował rozwód. A ja powiedziałam „nie”. Bo bałam się. Bałam się, iż pożałuje. Że okażę się nie tą, za kogo mnie uważał. Że jego rodzina mnie odrzuci. Przestraszyłam się miłości.
— A ja nie byłem gotowy zburzyć wszystkiego. Dzieci, codzienność… Przestraszyłem się odpowiedzialności — dodał Marek.
Weronika głęboko westchnęła.
— Później poznałam kogoś innego. Wszystko się potoczyło gwałtownie — zaręczyny, ślub… Uciekłam. choćby się nie pożegnałam.
— Poprosiłbym, żeby zostałaś — szepnął Marek. — Ale wtedy nie. Zrozumiałem za późno.
— Minęły lata i spotkaliśmy się tu, przypadkiem. Ja już się rozwodziłam, a on powiedział, iż cieszy się dla mnie. Skłamałam, a on wiedział.
Marek dotknął jej dłoni.
— Zawsze podnosisz ramiona, gdy kłamiesz — szepnął.
Milczeli. Spojrzenie w spojrzenie. Było w nim wszystko — przeżyte, niewypowiedziane, porzucone.
— Teraz jesteśmy przyjaciółmi — uśmiechnęła się Weronika. — Albo prawie przyjaciółmi.
— Po prostu umiemy kochać. Na swój sposób. Bez żądań i obietnic — powiedział Marek.
I pomyślałam: cudem nie jest spotkać, ale nie stracić w sobie ciepła, choćby jeżeli nie wyszło. Zachować kogoś w swoim życiu, mimo wszystko.
Zwyczajny cud. Ale jednak — najprawdziwszy.