— Chcesz powiedzieć, iż ten pies jest dla ciebie ważniejszy niż dzieci?! — wybuchnęła Kinga, wycierając piątą tego dnia kałużę z podłogi.
Dywan w kuchni już dawno zniknął. Kiedy okazało się, iż choćby sklepowe środki nie radzą sobie z upartym nawykiem znaczenia terenu, Kinga po prostu zwinęła go i wyniosła na śmietnik.
Ale nie chodziło tylko o dywan. Mąż otworzył puszkę kukurydzy, wysypał zawartość do miski, a potem porzucił zarówno puszkę, jak i brudną miskę w zlewie. Na stole — okruchy, kubek ze śladami kawy i otwarty słoik dżemu z wetkniętą łyżką. Na podłodze — kawałki syntetycznego wypełnienia i strzępki pluszowego dinozaura.
A sprzątać, oczywiście, miała Kinga.
— Nie krzycz tak — cicho powiedział Marek, grzebiąc w lodówce. — To tylko pies. Jeszcze się nie przyzwyczaił.
Kinga wyprostowała się. W jej wzroku było widać irytację, która narastała od tygodni. Zmrużyła oczy i wręczyła mężowi mokrą szmatkę.
— Świetnie. Więc sam sprzątaj po tym psie. Przypomnę, iż to tylko pies, a ja jestem tylko twoją żoną. Tylko matką twoich dzieci. I my, twoja rodzina, już dusimy się od jego znaczeń i smrodu!
Kinga kopnęła kawałek wypełnienia i ruszyła do sypialni, omijając sprawcę całego zamieszania. Pies Burek, duży, szary, z żałosnym spojrzeniem, siedział w drzwiach i obserwował. Nie skomlał, nie chował się. Jakby w ogóle nie czuł się winny.
Przypomniała sobie, jak to się zaczęło…
…Dwa miesiące temu Marek wrócił do domu z tym kudłatym kłębkiem problemów.
— Paweł wyjeżdża. Na długo — zaczął mąż. — Mówi, iż zabranie psa to nie opcja, za dużo problemów. A ja pomyślałem… Burek też potrzebuje rodziny. I dzieciom dobrze zrobi. Nauczą się opiekować, kochać. To wspaniałe.
Marek wtedy uśmiechał się, jakby uratował świat. A uczucia Kingi były dokładnie odwrotne. Jakby mąż adoptował kogoś, choćby jej nie pytając.
— Dobrze… Załóżmy, iż zostanie z nami. Ale kto będzie go wyprowadzał, karmił, sprzątał po nim? — Kinga już wiedziała, do czego to zmierza.
— Razem. W końcu jesteśmy rodziną. No, tylko z tymi spacerami jest problem… Ty wracasz wcześniej z pracy. Możesz się tym zająć?
Kinga ciężko westchnęła, ale skinęła głową. Przeczuwała, iż nic nie pójdzie zgodnie z planem, ale nie miała wyjścia. Pozostawało liczyć, iż intuicja ją myli.
Niestety, obawy się potwierdziły…
Kinga bardzo się starała. Kupiła zabawki i miseczki na podwyższeniu, oglądała wieczorami filmy o tresurze psów. Burek w odpowiedzi demonstracyjnie odwracał się do niej ogonem. W każdym calu. Jego panem był Marek. Resztę traktował jak niepotrzebny dodatek.
W ciągu dwóch tygodni Burek podarł tapety w przedpokoju, pogryzł podłokietnik fotela, rozszarpał poduchy na kuchennych krzesłach. A ile min zostawił po całym domu…
Jeśli na początku Marek wyprowadzał Burka przynajmniej rano, to niedługo wszystkie obowiązki spadły na Kingę. Teraz to ona czesała, myła łapy, karmiła, poiła… A mąż tylko dokładał problemów.
I teraz po prostu cicho wszedł, zgasił światło i położył się plecami do niej. Szykował się do snu. Pewnie posprzątał kałużę. Słyszała choćby dźwięk odkurzacza. Ale Kinga była gotowa się założyć: na stole i w zlewie wciąż panował bałagan.
A najważniejsze — jutro zacznie się to samo.
— Słuchaj, Marku — nie wytrzymała i odwróciła się do męża. — Odkąd przyprowadziłeś Burka, nie żyję. Walczę o przeżycie.
Mąż choćby się nie poruszył. Udawał, iż śpi, chociaż Kinga wiedziała, iż słyszy.
— Wyprowadzam go rano, bo ty jeszcze śpisz — ciągnęła. — Wyprowadzam go w południe, w czasie mojej przerwy obiadowej. Wyprowadzam go wieczorem, bo wracam wcześniej. Sprzątam sierść. Zmieniam wodę. Robię wszystko, co ty powinieneś. A w zamian dostaję twoje narzekania i jego warknięcia. Jak myślisz, to normalne?
Marek westchnął. Nie miał argumentów. Cały ciężar spadł na Kingę. Dzieci oczywiście były zainteresowane przez jakieś trzy dni, ale teraz w najlepszym razie tylko przechodziły obok Burka, głaszcząc go mimochodem.
— Przesadzasz. Nie jest aż taki trudny.
Kinga zacisnęła usta, czując, iż znów uderza w ścianę. Tym razem jednak nie zamierzała ustąpić ani jej ominąć.
— Wiesz co, mam już tego dość — powiedziała. — Wybieraj. Albo ja, albo pies.
Marek odwrócił się na plecy, założył ręce na brzuch, z filozoficznym wyrazem twarzy wpatrując się w sufit. Potem wstał i zaczął pakować rzeczy.
Kinga milcząco patrzyła, jak zakłada kurtkę i bierze smycz.
— Nie porzucam przyjaciół. Na razie jedziemy do działki. Zaczekam, aż się uspokoisz — cicho powiedział Marek już w drzwiach.
Nie zatrzymała go. Tylko patrzyła za jego plecami. Tymi samymi, które kiedyś gładziła przed snem. Teraz były obce. Tak jak obcy był ten pies.
Drzwi zamknęły się z cichym kliknięciem. Najpierw Kinga prychnęła. W ciągu dwudziestu lat małżeństwa nie przyszło jej do głowy, iż ma takiego zasadniczego męża. Przyjaciół nie porzuca. A rodzinę — można?
Potem nagle w głowie zrobiło się cicho. Nie trzeba już nastawiać budzika, by wstać wcześniej na spacer. Nie trzeba bawić się miskami przed snem. Nie trzeba patrzeć pod nogi rano.
Zrobiło się jednocześnie gorzko i lekko.
…Minęły prawie trzy miesiące. Czasem Kinga łapała się na tym, iż oddycha pełną piersią. Nie dlatego, iż zniknął zapach psiej sierści, choć i to też. Po prostu było lżej. Jakby z mieszkania zniknął nie tylko Burek, ale też to dławiące uczucie oczekiwania. Kinga już nie czekała, iż Marek zacznie słuchać jej opinii albo chociaż sprzątać po sobie.
Dzieci tęskniły za ojcem, ale były już na tyle dorosłe, by nie robić z tego tragedii. Z czasem choćby się przyzwyczaiły.
— Mamo, a czy mogę teraz zaprosić koleżanki? — zapytała córka trzeciego dnia po odej— Oczywiście, możesz — odpowiedziała Kinga z lekkim uśmiechem, rozkoszując się ciszą, która w końcu na dobre zagościła w ich domu.