Zrezygnowała z syna dla kariery, ja dałam mu rodzinę

newsempire24.com 1 tydzień temu

Poród Olgi zaczął się niespodziewanie — przedwcześnie, w ósmym miesiącu. Lekarze błyskawicznie podjęli decyzję, i po kilku godzinach trzymała w ramionach wątłe ciałko maleńkiej córeczki. Dziewczynkę natychmiast umieszczono w inkubatorze — była zbyt słaba, by oddychać samodzielnie. W oczach Oli stały łzy, a w sercu — niepokój, z którym nie potrafiła sobie poradzić. Wierzyła, miała nadzieję, szeptała przez łzy: „Moja maleńka da radę… Na pewno wrócimy razem do domu…”

Dni w szpitalu wlokły się niemiłosiernie. Ola prawie nie spała, co godzinę podchodziła do szyby, za którą leżało jej dziecko, patrzyła, modliła się, próbowała wierzyć. Pewnego dnia, wychodząc z sali, przypadkiem usłyszała rozmowę dwóch pielęgniarek. W ich głosach nie było współczucia — raczej uśpione zmęczenie i gorycz.

„Ta z siódmej sali… — powiedziała jedna. — Odmówiła karmienia. Boi się, iż straci figurę.”

„Ładna, course. Tylko co w głowie — nie wiadomo,” westchnęła druga.

Olga nastroiła się. Mowa była o kobiecie, która urodziła chłopca kilka dni wcześniej. Nie tylko nie chciała go karmić, ale i napisała oficjalną rezygnację. Twierdziła, iż „nie planuje być matką, chce żyć dla siebie”.

Mężczyzna, który przychodził do szpitala, był tym, który rozdarł serce Oli. Stawał przy inkubatorze, delikatnie dotykał małą dłoń przez rękawiczki. Gdy zobaczył, jak Ola kołysze chłopca na rękach, karmi go, uśmiecha się do niego, w jego oczach zapłonęło coś więcej niż wdzięczność — nadzieja.

Matka chłopca była zajęta sobą. Nowy manicure, stylizacja, wizyty u kosmetyczki i przymiarka sukni na wyjście ze szpitala. W jej głowie nie było miejsca na płacz głodnego dziecka ani myśli o nieprzespanych nocach. Sądziła, iż postępuje słusznie. „Jestem jeszcze za młoda, żeby siedzieć z dzieckiem. Mam przed sobą całe życie,” mówiła do przyjaciół przez telefon.

Ola przychodziła do chłopca codziennie. Nie zapominała też o swojej córeczce, każdej chwili marząc, by maleństwo miało siłę walczyć. Niestety… Po kilku dniach lekarz przekazał jej straszną wiadomość: dziewczynka nie żyła. Serce Oli ścisnęło się. Świat pociemniał. W piersi — pustka.

Siedziała na łóżku, niezdolna ani mówić, ani płakać. Tylko obejmowała się za ramiona, jakby próbując poskładać rozbite serce. Nagle do drzwi zapukano. To był on — tamten mężczyzna. W dłoniach trzymał kwiaty i balony. Podszedł, ukląkł i wyciągnął do niej ręce:

„Jedźmy do domu… razem.”

Ola zmieszała się. Nie rozumiała. Wtedy ostrożnie położył jej na rękach niemowlę. Tego samego chłopca, którego karmiła, do którego zdążyła się przywiązać jak do własnego. Mężczyzna podjął decyzję — adoptuje syna sam. Ale nie sam. Z Olą. Bo tylko ona stała się dla tego dziecka naprawdę bliska. Bo tylko ona potrafiła być matką.

Tego dnia opuścili szpital razem. Ola — nie sama. Obok był mężczyzna, obok — dziecko. W sercu — ból po stracie i blask nadziei.

A ta druga… Natalia, była żona mężczyzny, stała przy oknie w odświętnej sukni. Gdy zobaczyła, iż to nie ją wita, ale Olę, iż kwiaty i balony trafiają do innej kobiety, zbladła. Na początku nie pojęła. Potem ruszyła korytarzem, wybuchając krzykiem:

„Co to ma znaczyć?! Gdzie jest mój mąż?! Gdzie mój syn?!”

Przy recepcji spotkała tę samą pielęgniarkę, która przez wiele dni obserwowała jej obojętność i chłód.

„Uspokój się, Natalio — powiedziała znużona. — Wszystko w porządku. Możesz teraz spokojnie zająć się sobą i swoim wyglądem. Twój syn ma teraz prawdziwą matkę.”

Ola i chłopiec zniknęli ze szpitala. Nikt ich więcej nie widział. Wyjechali do innego miasta. Zaczęli od nowa. Z czystą kartą. Z miłością i zaufaniem.

A Natalia została na progu, z wypisem, z suknią, z idealną fryzurą — i z nikim.

Idź do oryginalnego materiału