Zostawili mnie na bezludnej wyspie i uznali za... Rosjankę. Raj w Tajlandii mnie rozczarował

natemat.pl 11 godzin temu
Tajlandia często nazywana jest najpiękniejszym miejscem w Azji Południowo-Wschodniej. Po ubiegłorocznej przygodzie w Wietnamie postanowiłam sprawdzić, ile jest w tym prawdy. Na Phuket wylądowałam 17 stycznia, jeszcze nie wiedząc, iż będzie to największe rozczarowanie tego wyjazdu.


Azja Południowo-Wschodnia intryguje mnie na wiele sposobów. Uwielbiam zapach tamtejszych przypraw mieszający się ze spalinami pochodzącymi z tysięcy skuterów. Doceniam szum, gwar, zgiełk, ale i spokój ścieżek położonych daleko od ruchliwych dróg. Zapach morza, smak soczystych i słodkich owoców – to rzeczy, za którymi tęsknię po powrocie. Ostatecznie choćby palące słońce smagające każdy odkryty fragment ciała nie stanowi dla mnie problemu.

Właśnie z nadzieją na odnalezienie tego wszystkiego ruszyłam na pokładzie Air Arabii w ponad 12-godzinną podróż z Warszawy na Phuket. Tę wyspę często określa się wakacyjnym rajem w Tajlandii. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Mnie zupełnie nie przekonała. Chętnie wyjaśnię wam, dlaczego wolałabym tam już nie wracać.

Miłe złego początki. Hotel na uboczu tylko z pozoru był dobrym wyborem


Lot do Tajlandii był bardzo męczący. Zwłaszcza odcinek z Szardży (ZEA) do Phuket dał nam w kość. Na pokładzie było duszno, a mi przypadł środkowy fotel w końcowej części samolotu, gdzie było chyba ciaśniej niż w Ryanairze. Na domiar złego przekonałam się, iż w Azji lata się inaczej niż w Europie.

Ile razy zdarzyło wam się rozłożyć fotel w samolocie? Mi 0. Zawsze myślę nie tylko o komforcie moim, ale i osób siedzących w pobliżu. Dlatego wiedząc, iż w samolocie jest ciasno, choćby nie przeszło mi przez myśl wciśnięcie tego magicznego guzika na podłokietniku. Ale w Azji chyba nikt nie podzielał mojej opinii.

Rozwiązywałam wygodnie krzyżówki na stoliku, kiedy fotel przede mną nagle zaczął opadać, a po chwili dosłownie na moich kolanach znalazł się pasażer z przodu. I to by było tyle w kwestii choć namiastki komfortu podczas tego lotu.

Trudy tej przeprawy wynagrodziło mi słońce, które powitało mnie na wyspie. Mniej przyjemny był skwar, do którego musiałam się przyzwyczaić po przylocie z zimnej i pogrążonej w styczniowej ciemności Warszawie. Na dobry początek wyjazdu zarezerwowałyśmy z koleżanką hotel na uboczu, nieco oddalony od miasta Phuket. Zależało nam na kameralnej atmosferze, a dodatkowo przekonały nas malownicze zdjęcia z tamtejszej plaży.

Nie wzięłyśmy jednak pod uwagę, iż w pobliżu hotelu nie ma żadnej komunikacji zbiorowej, a na dodatek najbliższy sklep spożywczy, akurat 7/11 (najważniejsze miejsce każdego turysty w Tajlandii) znajdował się dobre 15-20 minut spaceru od nas. Tym samym naszym najlepszym przyjacielem na wyspie był Bolt, choć i z nim nie było łatwo.

Phuket największym rozczarowaniem w Tajlandii. Nie wiem, co ludzie w nim widzą


Pierwszy dzień dałyśmy sobie na odpoczynek i aklimatyzację. Był spacer do sklepu, wypłata pieniędzy z bankomatu (pamiętajcie o prowizji w wysokości 220 batów przy każdej transakcji), pływanie w basenie, drzemka na leżaku, ale i planowanie kolejnego dnia.

Po dobie leniuchowania ruszyłyśmy na podbój wyspy. Zaczęłyśmy od zwiedzania statuy Wielkiego Buddy, którego widziałyśmy siedząc na naszej kameralnej plaży przy hotelu. Niestety nie sprawdziłyśmy, iż ta atrakcja jest aktualnie nieczynna, a Buddę można zobaczyć co najwyżej od… pleców strony. Na szczęście z pobliskiego parkingu rozpościerał się piękny widok na znaczną część wyspy i sprzedawali kokosy po ok. 6 zł za sztukę, więc wypad nie był taki do końca stracony.

Później doznałam oświecenia i stwierdziłam, iż w sumie w ramach rozruchu możemy zejść stamtąd szlakiem i ruszyć spacerem na jedną z pobliskich plaż. Droga na początku była wylana betonem, a z okolicznych drzew zbierano kauczuk. Trudniej zrobiło się dopiero później. Szeroki szlak zmienił się nagle w wąską ścieżkę pośród gęstej dżungli.

Miejscami było tak stromo, iż rozwieszono tam specjalne liny, których mogli trzymać się turyści. I wszystko byłoby super, bo lubię górskie wędrówki, gdyby nie fakt, iż zamiast butów trekkingowych na nogach miałam sandały. Dodatkowo miejscami było tak stromo, iż stopy wyjeżdżały mi z butów. Tak, wyglądałam prawie jak Fred Flintstone, pokonując kolejne kilometry. Skończyłam z obtarciami na obu stopach i spektakularnymi zakwasami w udach, ale było warto.

Resztę dnia spędziłyśmy, przewracając się z boku na bok na plaży Kata Beach. W planach było też przejechanie do świątyni Wat Chalong, ale na drodze stanął nam Bolt. Pani z aplikacji zaakceptowała przejazd, po czym napisała wiadomość, iż przyjedzie trochę później, bo… ma biegunkę i musi skorzystać z toalety. Problem był chyba poważny, bo 30 minut później po naszych wiadomościach anulowała kurs. Na złapanie kolejnego czekałyśmy ponad godzinę, bo nikt nie chciał jechać na drugi koniec wyspy.

Historia o tym, jak prawie zostałam na bezludnej wyspie w Tajlandii


Świątynię nam zamknęli, więc wieczór spędziłyśmy na nocnym targu Naka Market, gdzie oprócz świeżych sajgonek w cenie ok. 1 zł za sztukę kupiłyśmy też całodniową wycieczkę na wyspę Jamesa Bonda za ok. 241 zł od osoby (w cenie były napoje, przekąski i obiad).

Była niedziela, a wycieczka okazała się strzałem w dziesiątkę. Po tym, jak dzień wcześniej cały czas mijali nas Rosjanie, po rosyjsku mówił do nas kierowca Bolta, a choćby Rosjanki w swoim języku pytały nas o polecenie jakiejś restauracji, miło było znaleźć się na morzu i czuć wiatr we włosach.

Jamesa Bonda na wyspie Khao Phing kręcono co prawda ponad 50 lat temu ("Człowiek ze złotym pistoletem" z 1974 roku), ale Agent 007 przez cały czas skutecznie przyciąga tam turystów. Zobaczyłyśmy więc słynną skałę, popływałyśmy kajakiem (choć za nas wiosłował Taj), a obiad zjadłyśmy w wiosce na wodzie. I to chyba właśnie tam po raz pierwszy doświadczyłam tak dużego rozdźwięku między tym, co przygotowane jest dla turystów a tym, jak wygląda życie zamieszkałych tam osób.

Pawilon z jedzenie był dość nowy. Wielu turystów najpewniej na tym kończy zwiedzanie tego miejsca. Ja weszłam głębiej, między wąskie i ciemne uliczki. Za straganami z pamiątkami, ubraniami i wszechobecnymi podróbkami kryła się inna Tajlandia.

Skromne, niekiedy rozpadające się budynki. Pełna kolorów szkoła na wodzie, która miała choćby własne boisko. Wyprawy po piłki, które wypadły za ogrodzenie muszą być tam ciekawe. Była też zatopiona łódź i wszechobecne kable, które są wizytówką wielu państw azjatyckich. Świat za murami restauracji dla turystów nie był już tak idealny. Był jednak prawdziwy, co bardzo doceniłam.

Jednym z ostatnich przystanków na naszej trasie podczas wycieczki była rajska wyspa z białym piaskiem i palmami. Sceneria idealna to zdjęć z wakacji. Razem z koleżanką chętnie strzelałyśmy kolejne foty, a kiedy pojawiłyśmy się o czasie na miejscu zbiórki, czekała nas duża niespodzianka. Naszej łodzi już tam nie było. Zaczęła odpływać bez nas kilka minut wcześniej.

Nikt na pokładzie nie przeliczył turystów, przez co dwie Polki mogłyby nieźle utknąć. Na szczęście kiedy zaczęłyśmy machać i krzyczeć, kapitan zawrócił. Później przeprosił nas za to chyba z 20 razy, a cała sytuacja ostatecznie okazała się dość zabawną historią z wakacji. Ciekawe, co byłoby, gdyby jednak po nas nie zawrócili…

Phuket to Rosjanie i ładne plaże. Jednak nie na takiej Tajlandii mi zależało


Ogromną zaletą tego wyjazdu był nocny targ w mieście Phuket, który rozkłada się wzdłuż starego miasta w każdą niedzielę. Od ilości serwowanych tam przysmaków może zakręcić się w głowie. Od kolejnych straganów bucha żar, a w oczach dosłownie mieni się od kolejnych dań za kilka złotych. To tam znalazłam najlepszego Pad Thaia, ale i fantastyczne pierożki z wieprzowiną. Do tego dokupiłam sok z bambusa, który zdecydowanie poprawił mi humor. To była prawdziwa uczta bogów.

Podsumowując pierwszą część mojego urlopu w Tajlandii, muszę napisać o dużym rozczarowaniu. Od początku spodziewałam się, iż Phuket raczej nie skradnie mojego serca, ale nie sądziłam, iż będzie aż tak źle. Bez wątpienia największymi atrakcjami są tam plaże. Dlatego to idealne miejsce dla tych, którzy wolą podróżować do resortów niż backpackersko odkrywać coś nowego.

Phuket niespecjalnie różni się od wielu europejskich kurortów. Kierowcy mówią tam po angielsku, a największe miasta są idealne dla tych, którzy lubią nocne życie i imprezy. Mnie nie na takiej podróży zależało. Właśnie dlatego cieszyłam się, kiedy wsiadałam do autobusu z nadzieją, iż to, co najciekawsze jest dopiero przede mną. Nie pomyliłam się. O wiele lepiej było już w Ao Nang w prowincji Krabi, ale o tym napiszę już w kolejnym materiale.

Idź do oryginalnego materiału