— Odejdź ode mnie! Nigdy nie obiecywałem ci małżeństwa! I w ogóle nie wiem, czyje to dziecko! Może wcale nie moje? Zatańcz sobie walca sama, a ja pojadę w swoją stronę! — krzyczał kominiarz Tadeusz do oszołomionej Grażyny. Ona stała jak wryta, nie wierząc własnym uszom i oczom. Czy to ten sam Tadeusz, który wyznawał jej miłość i nosił na rękach? Ten sam Tadeusz, który nazywał ją Grażynką i obiecywał złote góry? Przed nią stał zmieszany, a przez to wściekły, obcy człowiek…
Grażynka popłakała tydzień, machając mu na pożegnanie, ale ze względu na wiek — miała już trzydzieści pięć lat — i swoją niepozorność, czyli małe szanse na znalezienie kobiecego szczęścia, postanowiła urodzić dziecko.
Urodziła w terminie krzykliwą dziewczynkę. Nazwała ją Hania. Dziewczynka rosła spokojna, bezproblemowa, nie sprawiając matce kłopotów. Jakby wiedziała, iż choćby nie wiem jak krzyczała, i tak niczego nie osiągnie… Grażyna traktowała córkę poprawnie, ale widać było, iż nie czuła prawdziwej macierzyńskiej miłości — karmiła, ubierała, kupowała zabawki. Ale żeby przytulić, pogłaskać, pójść na spacer — tego nie było. Mała Hania często wyciągała rączki do matki, ale ta ją odpychała. „Zajęta”, „dużo roboty”, „zmęczona”, „głowa boli”. Widocznie instynkt nigdy się w niej nie obudził…
Gdy Hania miała siedem lat, stała się rzecz niesłychana — Grażyna poznała mężczyznę. Co więcej, sprowadziła go do domu! Cała wieś plotkowała: „Ta Grażyna to lekkoduch! Facet niepoważny, nie stąd, bez stałej pracy, mieszka Bóg wie gdzie! Może wcale oszust!”
Grażyna pracowała w lokalnym sklepie, a on zatrudnił się przy rozładunku towaru. Tak się zaczął ich romans. Niedługo potem Grażyna zaprosiła nowego narzeczonego pod swój dach. Sąsiedzi kręcili nosami — „Sprowadziła sobie kogoś nie wiadomo skąd! Nie pomyślała o dziecku!” A do tego małomówny, słowa z niego nie wyciągniesz. Pewnie coś ukrywa. Ale Grażyna nie słuchała nikogo. Jakby czuła, iż to jej ostatnia szansa na szczęście…
Wkrótce jednak opinia sąsiadów o tym milczku się zmieniła. Dom Grażyny, od lat nieremontowany, nagle ożył. Jan — tak miał na imię — najpierw naprawił ganek, potem załatał dach, podniósł walący się płot. Każdego dnia coś poprawiał, a dom błyszczał jak nowy. Ludzie, widząc, iż ma „złote ręce”, zaczęli prosić o pomoc. On odpowiadał:
— jeżeli jesteś stary albo naprawdę biedny — pomogę. jeżeli nie — zapłać gotówką albo jedzeniem.
Od jednych brał pieniędze, od innych — przetwory, mięso, jajka, mleko. Grażyna miała ogródek, ale bez bydła — gdzie tam bez faceta. Dlatego wcześniej Hania rzadko jadła śmietanę czy domowe mleko. Teraz w lodówce pojawiły się śmietanka, masło, świeże jajka.
Jan okazał się człowiekiem renesansu — „i szewc, i kowal, i w grochu powiadał”. A Grażyna, nigdy niepiękna, rozkwitła — promieniała, złagodniała. choćby dla Hani stała się cieplejsza. Uśmiechała się, a wtedy okazywało się, iż ma dołeczki w policzkach. Hania rosła, chodziła już do szkoły. Pewnego dnia siedziała na ganku, patrząc, jak „wujek Jan” majsterkuje. Potem poszła do koleżanki. Gdy wróciła wieczorem, zastygła w zachwycie — na podwórku stały… huśtawki! Kołysały się lekko na wietrze, jakby wołały ją do zabawy.
— To dla mnie?! Wujku Janie, to pan je zrobił?! Huśtawki?!
— Dla ciebie, Haniu, oczywiście! Odbieram robotę! — zaśmiał się zwykle małomówny Jan.
Hania wskoczyła na siedzenie i huśtała się tak mocno, iż wiatr gwizdał jej w uszach. Nie było szczęśliwszej dziewczynki na świecie…
Grażyna wstawała wcześnie do pracy, więc gotowanie przejął Jan. Przyrządzał śniadania, obiady. A jakie piekł ciasta! To on nauczył Hanię gotować i nakrywać do stołu. Niespodziewanie w tym cichym człowieku odkryto tyle talentów…
Gdy przyszła zima i dni stały się krótkie, Jan odprowadzał ją do szkoły i przyprowadzał z powrotem. Niósł jej tornister i opowiadał historie ze swojego życia. Mówił, jak opiekował się ciężko chorą matką, sprzedał mieszkanie, by jej pomóc, i jak rodzony brat wygnał go z domu podstępem.
Nauczył ją łowić ryby. Latem, o świcie, szli nad rzekę i cierpliwie czekali na branie. W ten sposób uczył ją wytrwałości. W połowie wakacji kupił jej pierwszy rower i uczył ją jeździć. Smarował jej kolana jodyną, gdy rozbijała je na drobne kawałki.
— Jan, zabije się ta dziewczyna — mruczała Grażyna.
— Nie zabije. Musi nauczyć się upadać i wstawać — odpowiadał stanowczo.
A pewnego Nowego Roku podarował jej prawdziwe łyżwy „Sarenki”. Wieczorem zasiedli do stołu, który Jan przygotował z pomocą Hani. Czekali na bicie zegara, śmiejąc się i trącając szklankami. Następnego ranka obudził ich przenikliwy krzyk Hani:
— Łyżwy! Hurra! Mam prawdziwe łyżwy! Białe i nowe! Dziękuję, dziękuję!!! — wrzeszczała, przyciskając je do piersi. Po jej twarzy płynęły łzy szczęścia…
Potem poszli na zamarzniętą rzekę. Jan odgarniał śnieg, a ona pomagała. Uczył ją jeździć. Padała, ale on cierpliwie prowadził ją za rękę, aż stanęła pewnie na lodzie. Gdy w końcu przejechała samodzielnie, bez upadku, wrzaski euforii niosły się nad rzeką. Gdy odchodzili, rzuciła mu się na szyję:
— Dziękuję ci za wszystko! Dziękuję, tato…
Teraz Jan płakał. Ukradkiem ocierał łzy, ale one i tak zamarzały w mroźnym powietrzu, tworząc drobne kryształki…
Hania dorosła. Wyjechała na studia do Krakowa. Mierzyła się z trudnościami, jak wszyscy. Ale Jan zawsze był przy niej. Był na jej obronie dyplomu. Przywoził torby z jedzeniem, by jego córeczka nie głodowała.
Wiódł ją do ołtarza, gdy wychodziła za mGdy nadszedł jego czas, Hania stała przy grobie, ściskając w dłoni małą, wytartą fotografię — ostatni ślad człowieka, który nauczył ją, czym jest prawdziwa miłość.