Nie rozumiem, jak można przesiedzieć cały dzień w mieszkaniu i nie zdążyć zrobić absolutnie nic. Nie mamy dzieci, nie mieszkamy w jakimś pałacu pięćset metrów kwadratowych, a ja nie wymagam, żeby na kolację były sushi czy inne cuda z telewizji kulinarnych.
Pierwsze dwa lata małżeństwa oboje pracowaliśmy. Obowiązki domowe – pół na pół, wydawało się uczciwie. Tylko iż moja Marta cokolwiek ruszyła dopiero po awanturze.
Wracała z pracy, siadała na kanapie i grzebała w telefonie. Do sklepu nie zajrzała, obiadu nie zrobiła, prania nie wstawiła.
Przychodzę zmęczony do domu, a ona z tekstem, iż „nie ma co jeść, nic nie zdążyła”. A w mieszkaniu tak, jak było, tak i zostało. Czym się zajmowała – nie wiem. Ja obstawiam: kanapa i telefon.
Przy czym Marta kończyła pracę o 17:00, miała do domu dwa kroki. Ja wracałem o 21:00, bo pracuję w Warszawie, a dojeżdżam z Pruszkowa. Jak przez trzy godziny można nie zrobić nic – pojąć nie mogłem.
Kłóciliśmy się o to strasznie, bo ja chciałem choć odrobinę porządku i normalnego domowego życia, a ona kompletnie nic z siebie nie dawała.
Po kłótni starczało jej na tydzień-dwa. Pojawiały się jakieś kolacje – najczęściej makaron z parówkami, ale lepsze to niż nic.
Jakoś te dwa lata przetrwaliśmy, chociaż byłem już wykończony tymi ciągłymi sprzeczkami o jedzenie, bałagan i codzienne drobiazgi.
Trzy miesiące temu Marta straciła pracę. Stwierdziła, iż zrobi sobie przerwę, zastanowi się, czy szukać czegoś w zawodzie, czy się przebranżowić.
Pomyślałem – okej, niech będzie. Skoro teraz będzie całymi dniami w domu, to wreszcie uda jej się coś ogarnąć. Może w menu pojawi się coś innego niż makaron w trzech odsłonach.
Ale chyba zbyt wiele wymagam. Całego dnia podobno nie starcza, żeby upiec kurczaka z ziemniakami i pokroić sałatkę.
Albo żeby zrobić pranie. Albo odkurzyć mieszkanie. Albo wyjść po zakupy, żebym ja po robocie nie musiał jeszcze tachać siat.
Czasu jej „brakuje” na takie rzeczy. Mówi, iż sprzątała cały dzień, ale przecież nie jestem ślepy – kurz leży jak leżał, smugi w łazience też się nie ruszyły.
Pytam wprost: czym się zajmowała. Ona się obraża, iż niby kontroluję, iż wchodzę jej w prywatność.
A ja naprawdę nie chcę nikogo kontrolować. Chcę tylko zrozumieć, jak to możliwe, iż całymi dniami siedzi w domu, a nie potrafi raz na dwa dni ugotować czegoś i utrzymać minimalnego porządku.
Jeśli jej nie przypomnę, talerze stoją w zlewie, a pranie kisi się w koszu. Powiem o tym, a ona od razu: „Mamy równouprawnienie, możesz sam to zrobić”.
Gdy pracowała, faktycznie robiłem. Ale teraz ona siedzi w domu, ja zarabiam pieniądze – czemu jeszcze ja mam się martwić obiadem?
Wczoraj usłyszałem od niej:
– Zdecyduj się w końcu, czy chcesz mieć żonę, czy sprzątaczkę i kucharkę.
Ja chcę mieć normalną kobietę. A moja żona, niestety, do tej kategorii nie należy. I choćby nie chcę sobie wyobrażać, co by było, gdyby zaszła w ciążę.
Myślę, iż się nie dowiem. Bo coraz mocniej dojrzewa we mnie decyzja o rozwodzie.