Władysław stał pod dobrze znaną furtą, nie mogąc się zmusić do naciśnięcia dzwonka. W ręku ściskał dużą torbę z ubraniami, a w kieszeni kurtki po kryjomu dzwoniły klucze od mieszkania, których nie miał odwagi wyjąć.
Trzy dni temu wyszedł stąd po kolejnej kłótni, trzasnął drzwiami obiecując, iż nigdy nie wróci. Grażyna cisnęła za nim kapciem i wrzeszczała, żeby spadał, gdzie pieprz rośnie. Typowa rodzinna sprzeczka, jakich mieli bez liku przez czterdzieści lat małżeństwa.
Tym razem jednak coś poszło nie tak.
Wcisnął dzwonek. Za drzwiami rozległy się kroki, potem głos Grażyny:
Kto tam?
To ja, Graż. Otwieraj.
Cisza. Długa, nieprzyjemna.
Grażyno, słyszysz mnie? powtórzył Władysław.
Słyszę odparła lodowato żona. I czego chcesz?
Jak to czego? Przyszedłem do domu.
To już nie twój dom.
Władysław oniemiał. Przez czterdzieści lat wspólnego życia Grażyna nigdy nie posunęła się tak daleko, choćby w najgorszych awanturach.
Graż, nie wygłupiaj się. Otwórz, porozmawiamy jak ludzie.
Nie otworzę. I gadać nie będę.
Co się z tobą dzieje? O co ten raban?
Sam wiesz o co.
Władysław naprawdę wiedział. Trzy dni temu Grażyna znalazła w jego kurtce numer telefonu zapisany kobiecą ręką. Typowa historia koleżanka z pracy podała swój numer, żeby oddzwonił w sprawie zebrania. Ale wytłumaczenie tego rozwścieczonej żonie okazało się niemożliwe.
Grażyno, przecież ci tłumaczyłem! To Jadwiga Nowak z księgowości. Robotę załatwiamy.
Robotę, jasne dobiegł jej głos zza drzwi. O dziesiątej wieczorem robotę?
Jakiej dziesiątej? W ogóle do niej nie dzwoniłem!
Kłamiesz. Widziałam w twoim telefonie.
Władysław poczuł, jak ściska go w środku. Rzeczywiście dzwonił do Jadwigi Nowak, ale z zupełnie innego powodu. Córka koleżanki szła na uczelnię, gdzie pracował jego kumpel, i obiecał się wstawić. Czysto koleżeńska przysługa.
Graż, wpuść mnie, to wszystko spokojnie wyjaśnię.
Nie. Wyjaśniaj stąd.
Władysław obejrzał się. Na klatce schodowej mógł się pojawić któryś z sąsiadów, a nie chciał rodzinnych brudasów wystawiać na widok publiczny.
Dobrze, słuchaj. Dzwoniłem do Jadwigi, to prawda. Ale nie po to, co myślisz. Jej córka zdaje na medycynę, a tam pracuje mój znajomy. Obiecałem z nim pogadać.
I myślisz, iż uwierzę w tę bajkę?
To nie bajka, tylko prawda!
Prawda? To dlaczego mi nic nie powiedziałeś? Po co ukrywałeś?
Władysław zawahał się. Rzeczywiście nie opowiadał żonie o prośbie koleżanki. Nie z jakichś złych pobudek, po prostu nie uznał za potrzebne wtajemniczać jej w służbowe drobiazgi.
Nie ukrywałem. Uznałem, iż to nic ważnego.
Aha, nic ważnego. A może powiesz, po coś po robocie siedział z nią w kawiarni?
Serce Władysława zamarło. Skąd Grażyna mogła to wiedzieć?
Skąd ty…
Henia Kowalska was widziała. Mówi, iż siedzieliście jak dwa gołąbki, za raczki się trzymając.
Wcale się nie trzymaliśmy! oburzył się. I siedzieliśmy tylko pół godziny. Postawiła kawę za pomoc dla córki.
Oczywiście, postawiła. Tacy dziś wdzięczni bywają.
W głosie Grażyny słychać było taką wściekłość, iż Władysław zrozumiał tak po prostu go nie wpuści.
Graż, kochanie, pomyśl logicznie. Po co mi inne kobiety? Mam ciebie, naszą rodzinę.
Miałaś rodzinę. Teraz nie.
Jak to nie? Co ty wygadujesz?
A to, iż mam dość życia z cwaniakiem.
Jakim cwaniakiem? Przecież nic nie zrobiłem!
Nie zrobiłeś? A co robiłeś? Romansiki snułeś?
Władysław oparł czoło o drzwi. Rozmowa szła w ślepą uliczkę.
Grażyno, spotkajmy się jutro, jak
Witold westchnął ciężko, zdecydowany już więcej nie stać pod drzwiami jak żebrak, skoro jego własna Halina uparła się go nie wpuszczać przez jakieś niedorzeczne podejrzenia i wyobrażone zdrady, choć w głębi duszy wiedział, iż ta samotność bez niego nie potrwa długo, bo kto inny znosiłby jej kaprysy przez trzydzieści lat małżeństwa, a teraz mógł chociaż spokojnie zjeść obiad u syna, nie słuchając ciągłych wyrzutów o owej pechowej Ludmile z księgowości i tajemniczej kawie pod zatrutym dachem pizzerii. Teraz Halina zobaczy, jak długo to potrwa.