Brzuch burczał mi jak bezpański pies, a dłonie marzły tak, iż czułam, jakby miały mi odpaść. Szłam chodnikiem, wpatrując się w oświetlone witryny restauracji, gdzie zapach świeżego jedzenia bolał bardziej niż mróz. Nie miałam przy sobie ani grosza.
Warszawa była zimna. Nie taki chłód, który ogrzejesz szalikiem czy grzejąc dłonie w kieszeniach. To był mróz, który wchodzi ci w kości, przypominając, iż jesteś sama. Bez domu, bez jedzenia bez nikogo.
Byłam głodna.
Nie tak zwyczajnie, iż nie jadłam od paru godzin, ale prawdziwie. Głód, który osiada w ciele na dni, sprawia, iż brzuch huczy jak bęben, a w głowie wiruje, gdy się schylisz. Głód, który boli.
Minęły ponad dwa dni, odkąd nic nie wzięłam do ust. Tylko trochę wody z fontanny i kawałek czerstwego chleba, który dała mi jakaś starsza pani na ulicy. Buty miałam podarte, ubranie brudne, a włosy splątane, jakbym przegrała walkę z wiatrem.
Szłam Alejami Jerozolimskimi, mijając eleganckie restauracje. Ciepłe światła, cicha muzyka, śmiechy gości wszystko to był świat, do którego nie należałam. Za każdą szybą rodziny wznosiły toast, pary się śmiały, dzieci bawiły sztućcami, jakby nigdy nic nie mogło ich zranić.
A ja marzyłam o kromce chleba.
Po godzinie krążenia zdecydowałam się wejść do jednej z knajp, gdzie zapach unosił się jak w niebie. Pachniało pieczonym mięsem, gorącym ziemniakami i roztopionym masłem. Stoliki były pełne, ale nikt na mnie nie spojrzał. Zobaczyłam właśnie sprzątnięty stół z resztkami jedzenia i serce podskoczyło mi do gardła.
Podeszłam ostrożnie, nie patrząc na nikogo. Usiadłam, jakbym była gościem, jakbym miała do tego prawo. Bez wahania wzięłam kawałek czerstwego chleba z koszyka i wsunęłam go do ust. Był zimny, ale dla mnie to był rarytas.
Drżącymi palcami wsunęłam do ust kilka zimnych frytek, walcząc ze łzami. Potem kawałek wyschniętego mięsa. Przeżuwałam powoli, jakby to był ostatni kęs na świecie. Ale gdy zaczęłam się rozluźniać, głos mężczyzny obił mi się o uszy jak policzek:
Hej. Nie wolno tak robić.
Zamarłam. Przełknęłam z trudem i spuściłam wzrok.
Stał przede mną wysoki mężczyzna w nienagannie skrojonym garniturze. Buty miał lśniące jak lustro, a krawat leżał idealnie na białej koszuli. Nie był kelnerem. choćby nie wyglądał na zwykłego klienta.
Pr przepraszam, proszę pana wyjąkałam, czując, jak twarz płonie mi ze wstydu. Po prostu byłam głodna
Spróbowałam wsunąć frytkę do kieszeni, jakby to mnie uratowało przed upokorzeniem. On milczał. Tylko patrzył, jakby nie wiedział, czy ma się gniewać, czy żałować.
Chodź ze mną rzucił w końcu.
Cofnęłam się o krok.
Nic nie ukradłam błagałam. Niech mi pan da skończyć i wyjdę. Obiecuję, nie zrobię sceny.
Czułam się malutka, zniszczona, niewidzialna. Jakbym nie pasowała do tego miejsca. Jakbym była tylko niechcianym cieniem.
Ale zamiast mnie wyrzucić, skinął na kelnera i usiadł przy stoliku w głębi sali.
Stałam w miejscu, nie rozumiejąc, co się dzieje. Po chwili kelner postawił przede mną talerz: puszysty ryż, soczyste mięso, gotowane warzywa, kromka świeżego chleba i duża szklanka mleka.
To dla mnie? spytałam drżącym głosem.
Tak uśmiechnął się kelner.
Podniosłam wzrok i zobaczyłam, jak tamten mężczyzna obserwuje mnie z daleka. Nie było w jego oczach szyderstwa ani litości. Tylko dziwny spokój.
Podeszłam do niego, nogi miałam jak z galarety.
Dlaczego mi pan dał jeść? szepnęłam.
Zdjął marynarkę i rzucił ją na krzesło, jakby zrzucał niewidzialną zbroję.
Bo nikt nie powinien grzebać w resztkach, żeby przeżyć powiedział stanowczo. Jedz spokojnie. Jestem właścicielem tego miejsca. Od dziś zawsze będzie tu dla ciebie nakrycie.
Zabrakło mi słów. Łzy paliły oczy. Płakałam. Nie tylko z głodu. Z wstydu, ze zmęczenia, z upokorzenia i z ulgi, iż ktoś po raz pierwszy od dawna naprawdę mnie zobaczył.
Wróciłam następnego dnia.
I kolejnego.
I jeszcze następnego.
Za każdym razem kelner witał mnie uśmiechem, jakbym była stałą bywalczynią. Siadałam przy tym samym stoliku, jadłam w ciszy, a potem składałam serwetki z należytą starannością.
Pewnego popołudnia znów się pojawił ten człowiek w garniturze. Zaprosił mnie do swojego stolika. Zawahałam się, ale coś w jego głosie dało mi poczucie bezpieczeństwa.
Masz imię? spytał.
Weronika odparłam cicho.
Wiek?
Siedemnaście.
Skinął powoli. Nie pytał więcej.
Po chwili rzekł:
Jesteś głodna, tak. Ale nie tylko jedzenia.
Spojrzałam zmieszana.
Jesteś głodna szacunku. Godności. Żeby ktoś zapytał, jak się masz, a nie traktował jak śmiecia na chodniku.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Miał rację.
Co stało się z twoją rodziną?
Nie żyją











