Kiedy Alicja po raz pierwszy spotkała Jacka, pomyślała, iż wreszcie znalazła tego jedynego, z którym może zbudować prawdziwe, trwałe „na zawsze”. Był nie tylko przystojny, mądry i troskliwy — od razu dał do zrozumienia, iż szuka poważnego związku. Oni bardzo gwałtownie się zbliżyli i już po kilku miesiącach razem zamieszkali. Najpierw w wynajętym mieszkaniu w Warszawie, z myślą: „Zobaczymy, jak to pójdzie”. Ale wszystko układało się naturalnie i bezproblemowo.
Codzienność nie zniszczyła ich uczucia. Umieli się dogadywać, ustępować sobie, dbać o siebie. Razem gotowali kolacje, oglądali stare filmy, urządzali wieczorne spacery po Krakowie, planowali weekendy, wakacje, życie. Przyjaciele od dawna nazywali ich mężem i żoną. Wszyscy tylko czekali, aż w końcu zrobią ten kolejny krok. Ale krok nie nadchodził.
Pierwszego roku Alicja się nie spieszyła. Była pewna, iż Jacek sam oświadczy się, gdy przyjdzie odpowiedni moment. Ale gdy minął drugi, a potem trzeci rok, a nic się nie zmieniło — zaczęła się niepokoić. Szczególnie bolało, gdy jedna po drugiej jej przyjaciółki wychodziły za mąż, wrzucały zdjęcia z USC z podpisami „Teraz jesteśmy rodziną”. A Alicja nie miała choćby pierścionka. Ani wzmianki. Ani rozmowy.
A potem wydarzyło się nieszczęście — ciężko zachorowała matka Jacka. Cała uwaga i siły rodziny skupiły się na leczeniu, badaniach, wizytach u lekarzy i w aptekach. Temat ślubu zszedł na dalszy plan — Alicja to rozumiała. Cicho wspierała, była obok, nie naciskała. Gdy mama Jacka zaczęła zdrowieć, Alicja spokojniej odetchnęła: teraz znowu można myśleć o przyszłości. Ale Jacek zdawał się wciąż tkwić w trybie „nie teraz”. Temat małżeństwa jakby wyparował.
Alicja wciąż czekała. Aż w końcu zrozumiała: dość. Nie chce być tylko wygodną kobietą u boku. Chce być żoną. Pragnie rodziny, dzieci, domu. I przede wszystkim pewności jutra. W końcu choćby wzięcie kredytu hipotecznego jest straszne, gdy jesteś dla świata nikim. Więc postanowiła działać.
Kupiła pierścionek sama. Zarezerwowała stolik w ulubionej restauracji w Poznaniu. Wybrała datę — nie byle jaką, ale tę, gdy pierwszy raz powiedzieli sobie „kocham”. Jacek, widząc ją z pudełkiem, najpierw się zgubił, zaczął się tłumaczyć: iż sam planował, tylko czasu brakło. Ale w końcu powiedział „tak”. Bez fanfar, bez iskry w oczach, ale się zgodził.
Przyjaciółki Alicji były w szoku. Jedne podziwiały jej odwagę, inne kręciły palcem przy skroni, mówiąc, iż postawiła się w niezręcznej sytuacji. A ona po prostu odetchnęła. Bo w duszy stało się lżej. Bo teraz wszystko było jasne.
Alicja nie czekała, aż ktoś zdecyduje za nią. Wzięła sprawy w swoje ręce. Złożyła wniosek online, wybrała termin, zaczęła szukać sukni, rezerwować salę, umawiać fotografa. Jacek uczestniczył w przygotowaniach — bez entuzjazmu, ale był: pojechał na degustację menu, zarezerwował samochód, pomógł wybrać obrączki. Wszystko toczyło się swoim rytmem.
Czasem Alicja łapie na sobie spojrzenia koleżanek. Te zamężne — pełne współczucia, jakby mówiły „uważaj, żebyś nie żałowała”. Te jeszcze samotne — z zazdrością, iż się odważyła. A ona po prostu idzie do przodu. Bo zmęczyła się życiem w zawieszeniu. Bo zasługuje na szczęście. Bo kocha — i wierzy, iż nie na darmo.
Może postąpiła nie po tradycyjnym scenariuszu. Może ktoś powie: „Kobieta nie powinna robić pierwszego kroku”. Ale może, gdyby więcej kobiet przestało czekać na cud, byłoby więcej szczęśliwych rodzin?
Czy postąpiła słusznie? Pewnie tak. Czy to było śmieszne? Nie. To był wybór dojrzałej kobiety, która ma odwagę wziąć życie we własne ręce. W końcu czasem trzeba samemu stworzyć swoją szansę, zamiast bez końca czekać, aż los się ocknie.