Kiedy przyszłam na świat, mama nazwała mnie Zuzia. Uważała, iż to imię jest jasne, radosne, a córka jej będzie uśmiechnięta, szczęśliwa i kochana. Nikt wtedy nie wiedział, iż z czasem mój uśmiech będzie coraz rzadszy, a szczęście stanie się jedynie fasadą na pokaz.
Wszystko zaczęło się, gdy spotkałam Go. Michała. Wysoki, elegancki, z pewnym siebie głosem i spojrzeniem, od którego wydawało się, iż motyle w brzuchu umierają. Był prawdziwym mężczyzną – takim, jakim wyobrażałam sobie idealnego partnera życiowego. Nie dostrzegałam, jak za tą pewnością kryła się zimna kontrola. Jak za szarmanckimi gestami ukryta była nieugięta wola. Po prostu się zakochałam. Nie zrozumiałam tego z powodu młodości, patrzyłam z naiwnością i sercem otwartym na oścież.
Pobraliśmy się szybko. Wtedy myślałam – jeżeli mężczyzna cię kocha, spieszy się, byś została jego żoną. Jakże się myliłam… Naprawdę chciał, bym była „jego” – w każdym możliwym sensie. Podległa. Posłuszna.
Na początku wszystko wydawało się idealne. Restauracje, podróże, drogie prezenty. Ferie zimą w górach, morze latem, imprezy z jego znajomymi. Na zewnątrz – idylla. Zazdrość koleżanek, polubienia w mediach społecznościowych. A we mnie – pustka. Bo za tym wszystkim coraz bardziej traciłam siebie.
Decyzje podejmował beze mnie. On wybierał, gdzie pójdziemy, co zjemy na kolację, jak spędzimy weekendy. Ale to był tylko początek. Najważniejsze – decydował, jak mam wyglądać, w co się ubierać, jak czesać, a choćby jakim tonem mówić.
— Kochanie, ta sukienka jest zbyt prosta, nie kompromituj mnie.
— Czemu znowu dżinsy? Kobieta powinna być kobieca.
— Nie jesteś w pracy na budowie, żeby chodzić w t-shircie.
Próbowałam żartować, przekonywać, ale za każdym razem napotykałam zimny mur. Nie krzyczał. Nie bił. Po prostu patrzył na mnie, jakbym była rozczarowaniem. I zaczynałam się wstydzić. Chciałam być dobra. Starałam się. I niepostrzeżenie przestałam być sobą.
Najgorsze jednak było to, kiedy zaczęłam rozmowę o dziecku. Mam 30 lat. Od dawna pragnę być mamą. Nie tylko pragnę – tego potrzebuję. Ale on zawsze wiedział, iż na to nie pozwoli. Jego odpowiedź mnie sparaliżowała:
— Po co nam dziecko? Tobie wystarczam ja. Kocham cię. Nie chcę, żeby ktoś nam przeszkadzał w życiu.
Kocham… A czuję się jak więzień. Nie chce, bym dzieliła się swoją miłością. Chce jej monopol. Nie potrzebuje, bym była matką. Chce, bym była tylko żoną. Wygodną. Piękną. Posłuszną.
Coraz częściej łapię się na tym, iż się duszę. Mimo komfortu i blasku na zewnątrz, nie jestem wolna. Każdy mój krok jest kontrolowany, każdy gest – obserwowany. Nie wolno mi chcieć czegokolwiek dla siebie. Nie wolno mi czuć inaczej. Wolno mi być tylko „jego”.
Pewnego dnia próbowałam poważnie z nim porozmawiać. Powiedziałam, iż chcę dzieci, iż mam dość bycia lalką w pięknym domu. Wysłuchał mnie w milczeniu. Potem objął. Powiedział, iż sobie wyobrażam. Że wszystko jest dobrze. Że ja jestem jego szczęściem. Jego skarbem. I jeżeli będziemy mieć dziecko, ktoś mu odbierze ten skarb.
Słuchając tego, poczułam strach. W jego głosie nie było gniewu, nie było bólu. Była fanatyczna determinacja. Jakby rzeczywiście uważał, iż ma prawo decydować za nas oboje. Że jestem jego własnością. Z miłości, ale własnością.
Od tego czasu nie poruszałam już tego tematu. Ale strach, iż na zawsze pozostanę więźniem tej miłości, nie opuszcza mnie. Mam 32 lata. Pragnę dziecka. Pragnę rodziny, w której mogę oddychać. Gdzie mnie słuchają. Gdzie mam prawo do własnego zdania. Gdzie jestem potrzebna nie jako obrazek, ale jako osoba.
Piszę to do Was, bo nie wiem, co robić. Wciąż go kocham. A może kocham tego, kim był na początku. Albo kim chciałam, żeby się stał. Nie wiem. Ale wiem na pewno: jeżeli tak będzie dalej, złamię się. Przestanę istnieć jako osoba.
Powiedzcie… jak wyjaśnić mężczyźnie, iż miłość to nie więzienie, choćby choćby złote? Że rodzina to nie dyktat, ale związek? Że nie muszę wybierać między „kochać” a „żyć”? Jak mówić, gdy słucha tylko siebie?
Nie chcę odejść. Ale nie mogę tak dalej żyć.