Pewnego późnego popołudnia jesienią w małym miasteczku Brzozowo rynek tętnił życiem, jak zawsze w weekend przekupki zachwalały swoje towary, metalowy wiatraczek dzwonił przy straganie z rękodziełem, a liście wirowały po wyłożonych cegłą uliczkach. W powietrzu unosił się słodki zapach jabłek ze straganu sadownika i maślana woń świeżych drożdżówek stygnących na półkach. W Brzozowie wszyscy się znali. Mieli swoje ulubione owoce, swoje żarty o pogodzie i ulubione miejsce na niskim kamiennym murku, gdzie o czwartej cień starego zegara przecinał rynek na pół.
Kacper miał dziesięć lat i nic z tego nie wydawało mu się znajome.
Poruszał się po obrzeżach rynku z wyćwiczoną cichością kogoś, kto nauczył się różnicy między byciem niewidzialnym a byciem niezauważonym. Niewidzialny to było coś, nad czym pracował. Niezauważony to było niebezpieczne. Ściskał swą cienką kurtkę i nie spuszczał oczu z celu: skrzyni przy straganie spożywczym, gdzie w słabym słońcu stały kartony mleka. Widział, jak kobieta kupiła jedno schowane starannie w płóciennej torbie z haftowanymi winoroślami rozmawiając z kwiaciarką o chryzantemach.
Była starsza, ale z klasą miała krótką srebrną fryzurę, jasnoniebieski wełniany płaszcz i rękawiczki w kolorze śmietanki. Głos miała cichy, ale pewny, jakby wygładzał powietrze wokół niej. Mówili na nią pani Ewa Nowak. Niektórzy dodawali ta od dużego domu za Mostem Klonowym albo z rodziny dawnych właścicieli młyna, albo zawsze pomaga na szpitalnym balu. Dla większości była instytucją jak biblioteka, wieża zegarowa czy klon, który co październik płonął czerwienią. Dla Kacpra przez następne trzy minuty była po prostu kobietą, która miała mleko.
Lilka go potrzebowała. Lilka miała rok. Nie płakała głośno, wydawała tylko ciche ptasie dźwięki, które wwiercały się pod skórę Kacpra i rozsadzały go od środka. Zostawił ją zawiniętą w koc i swoją dodatkową bluzę, schowaną w kącie pralni starego motelu, gdzie suszarki trzymały ciepło choćby gdy były wyłączone. Miał wrócić za pięć minut, siedem najwyżej.
Plan był prosty. Torba zwisała nisko na ramieniu kobiety. Wąska uliczka obok kwiaciarni tworzyła przejście, gdzie stragany zasłaniały widok z rynku. Mógł się prześlizgnąć, wyjąć karton i zniknąć, zanim ktokolwiek się zorientuje.
Świat zwęził się do bicia serca. Liczył: raz, dwa, trzy
Kacper ruszył.
Jego dłoń wsunęła się między torbę a zgięcie jej łokcia z zręczną precyzją. Chłodna krawędź kartonu dotknęła jego dłoni; pociągnął i odwrócił się jednym płynnym ruchem
Ale kobieta też się odwróciła może by podziwiać bukiet chryzantem i uchwyt torby zahaczył na moment o jego nadgarstek. Materia się napięła, karton ocierał się o szew torby, a odgłos drapania papieru zabrzmiał głośniej niż krzyk.
Przepraszam, powiedziała kobieta, nie ostro tylko zaskoczona.
Kacper nie spojrzał za siebie. Wymknął się w uliczkę, minął stos składanych obrusów, kartony goździków, mężczyznę ładującego dynie do bagażnika hatchbacka. Karton uderzał go w żebra. Biegł zygzakiem, jak ktoś, kto wie, jak zniknąć z pola widzenia w lewo przy księgarni, w prawo przy latarni, skok za tablicę ogłoszeń usianą kartkami opieka do dziecka.
Na końcu uliczki przystanął. Czekał w pachnącym cieniu ustawionych kostek siana, łapał oddech, słuchał.
Nic.
Znów słyszał rynek rozmowy, śmiechy, dzwonek wiatraczka nic nie wskazywało, iż coś się stało. Przycisnął karton do piersi. Był cięższy, niż się spodziewał. Pachniał jak mógłby pachnieć dom, gdyby dom kiedykolwiek był czymś realnym czysto, łagodnie, dobrze.
Szedł szybko. Bieganie przyciąga wzrok. Spacer ludzie sami sobie dopowiadają. Chłopiec z poleceniem. Chłopiec, który nigdzie nie idzie. Chłopiec spóźniony na trening. Trzymał karton, jakby należał do niego, i skręcił w Brzozową, minął drewniany płot z odpryskującą farbą i kredowy rysunek słońca uśmiechającego się nad krzywym domkiem.
Za nim, w równym odstępie, szła Ewa Nowak.
Nie było w tym nic dramatycznego. Nie wołała pomocy, nie wzywała policji (w Brzozowie był tylko posterunkowy Marek, który zajmował się głównie rozplątywaniem tras pochodów i ratowaniem kotów). choćby nie szła szczególnie szybko. Po prostu zebrała torbę, zostawiła chryzantemy u kwiaciarki z cichym Proszę je potrzymać, i ruszyła za chłopcem, który zabrał jej mleko.
Później nie potrafiłaby powiedzieć, dlaczego to zrobiła. Może to, jak drżała jego ręka, gdy musnęła płótno torby. Może to, iż nie uciekał jak złodziej, ale jak posłaniec z czymś pilnym, małym jak bicie serca. Może błysk srebrnego przedmiotu na jego szyi, gdy się odwrócił, i to zaskakujące uczucie w jej własnej piersi, jakby coś odpowiedziało.
Kacper przeszedł Most Klonowy, miasteczko przerzedzało się w grupkę starszych domów i rząd dębów, które nauczyły się trzymać liście do późna. Skręcił za zamkniętą knajpę, minął śmietnik pachnący syropem, i obszedł stary motel na obrzeżach. Motel Brzozowy niegdyś był turkusowy jeżeli wierzyć pocztówce przyklejonej za pękniętą szybą recepcji ale czas zmiękczył go do koloru morza po burzy. Czerwona girlanda z ubiegłej Gwiazdki trzepotała z rynny jak zmęczona flaga.
Wślizgnął się bocznymi drzwiami do pralni.
Ewa zatrzymała się w alejce i policzyła do dziesięciu nawyk z innego życia, innego rodzaju czekania. Potem weszła tymi samymi drzwiami.
W środku pralnia była ciepła od resztkowego ciepła maszyn. Pachniało mydłem i może odrobiną monet. W kącie dziecko gaworzyło dźwięk tak cichy, iż brzmiał jak przeprosiny za istnienie. W pomieszczeniu było















