Zgodziłam się na tydzień opieki nad wnukiem, ale nie przewidziałam, iż to potrwa miesiące.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Gdy córka poprosiła mnie, żebym zamieszkała u nich na tydzień i zajęła się wnukiem, nie miałam pojęcia, iż zabiorę ze sobą mopa i fartuch na długie miesiące.

Kiedy zadzwoniła i poprosiła, żebym przyjechała, nie wahałam się ani chwili. Szykowała się do ważnych egzaminów, potrzebowała pomocy z dwuletnim Wojtusiem. Wszystkie koleżanki kręciły przy skroniach: “Bożena, czy ty musisz zawsze się zgadzać? Raz powiesz ‘tak’, a potem już się nie wyrwiesz.” Ale jak mogłam odmówić? To moja córka. To mój wnuk.

Przyjechałam do ich dwupokojowego mieszkania na Białołęce z jedną walizką i szczerym uczuciem, iż będę potrzebna. gwałtownie zrozumiałam jednak, iż potrzebują mnie nie tylko jako babci, ale też sprzątaczki, kucharki, praczki, a na deser — darmowej niani na pełen etat.

Zięć pracował po godzinach, córka od rana do nocy wpatrywała się w laptop — uczyła się. Cały dom spadł na moje barki: gotowanie, mycie podłóg, pranie, a zmywarka, o której warto wspomnieć, nie działała — naczynia trzeba było prać manualnie.

No dobrze. Pomyślałam, iż wytrzymam. To tylko tydzień. Jeden. Tydzień.

Ale tydzień rozciągnął się na dwa, potem na trzy. Aż nagle minął cały mesiąc. Córka zdała egzaminy, ale od razu zaczęła rozsyłać CV. Szukała pracy. Nie wyjeżdżałam — bo jak? Wnuczek był mały, bez mnie się nie obejdzie.

Nikt mnie oficjalnie nie poprosił, żebym została. Ale też nie puścili. Po prostu jakoś tak się złożyło: widziałam, iż jestem potrzebna — więc byłam. Tylko z czasem coraz częściej łapałam na sobie niezadowolone spojrzenia. Najpierw bo zupa była za słona. Potem bo źle powiesiłam koszulę zięcia. A w końcu zaczęłam “przeszkadzać”.

W ich domu stałam się cieniem. Pomagałam, robiłam, czułam się jednak obco. I nikt nie powiedział: “Mamo, dziękuję”. Nikt nie rzucił prosto: “Mamo, wracaj do siebie”. Nie. Tylko krzywe uśmieszki i westchnienia. A ja przecież czekałam, iż zobaczą, ile dla nich robię, i choć raz podziękują. Albo przytulą. Albo zaparzą herbatę nie z torebki.

Nie sądziłam, iż moja miłość i pomoc zmienią się w takie niewidzialne więzienie.

Mam swoje kawalerko na Mokotowie. Czyste, przytulne, ciche. Tam jest całe moje. Czeka na mnie druty, stare książki, parapet z fiołkami. A ja jestem tutaj. Codziennie wstaję o szóstej, żeby zrobić śniadanie, potem nakarmić Wojtusia, ubrać, wyjść na spacer. W południe obiad, pranie, mycie podłóg. Wieczorem kolacja. A w nocy leżę na kanapie w pokoju dziecka i myślę: czy tak już zostanie?

Ale jestem matką. Babcią. Nie odejdę. Czekam. Czekam, aż córka pewnego dnia powie: “Mamo, jesteśmy ci tak wdzięczni”. Albo chociaż: “Mamo, odpocznij”. Może zięć się uśmiechnie i mruknnie: “Bez pani byśmy nie dali rady”.

Na razie — cisza.

Może jeszcze nie dojrzeli. Może młodzi potrzebują czasu, by zrozumieć, ile warta jest matczyna ofiara. Czasem się wydaje, iż traktują mnie jak coś oczywistego. Jak zasób, a nie człowieka.

Ale nie przestaję wierzyć. Nie przestaję myśleć, iż moja miłość, cierpliwość i troska nie idą na marne. Że nie zostaną zapomniane. Nie chcę, by moje dobro stało się ciężarem, który będzie ich gniótł wyrzutami sumienia. Chcę, żeby było podporą. Przykładem. Żeby córka, gdy sama się zestarzeje, zrozumiała, jak ważne jest, nie tylko brać, ale i doceniać.

Może jeszcze nie są gotowi. Poczekam. Jestem matką. A w sercu matek jest nieskończony zapas wiary — choćby gdy boli.

Idź do oryginalnego materiału