W niedzielę teatr. Udało nam się sprzedać dziecko do koleżanki, wsiedliśmy do samochodu i poczuliśmy zew wolności. Przed przedstawieniem przeszliśmy się przez turystyczną część D, spacerkiem wzdłuż Liffey, potem skręciliśmy gdzieś koło Temple Bar, Grafton, Dawson, i naokoło TCD, żeby wejść na kampus wejściem północnym, od Pearse Street.
Sztuka była w moim ulubionym teatrze, nie żadne Gaiety ze skaczącymi dziewczynkami z zielonymi koniczynkami, ani narodowe Abbey, tylko studencki Beckett, czysta, teatralna forma bez żadnych uładnień, ułatwień i uwygodnień. Niewygodne krzesełka, czarna widownia, czarna scena i ‚gender-neutral toilets with urinals’ które mnie zawsze rozśmieszają i o których mieliśmy krótką rozmowę przed wejściem.
Mi wraca z toalety: urynały są zaraz koło kranu do mycia rąk, myślisz, iż to ok jak facet będzie sikał z fiutkiem na wierzchu, a kobieta będzie tuż obok myła ręce? Chyba może to trochę odstraszać? Ja: a może zachęcać?
Deaf Republic była dobra. Nie idealnie dobra, nie perfekcyjna, ale dobra. Bardzo porządny teatr, pełen przemyślanych pomysłów technicznych i świetnych rozwiązań scenograficznych. Może nie do końca połączyli wątki, może trochę za dużo różności reżyser chciał zmieścić, ale lepsze to niż obsesyjne łączenie wszystkiego i ograniczanie się do ogranych schematów. Wyszliśmy napełnieni sztuką prosto w kolorową Dublińską noc, nie mam pięknych zdjęć, bo pędziliśmy, żeby odebrać dziecko i położyć je spać o sensownej porze (pora niestety nie okazała się sensowna ostatecznie i Mo była bardzo niedospana dzisiaj), ale na moście się na chwilę zatrzymałam: