O tym, iż wakacje nad Bałtykiem nie należą do tanich, w tym roku pisały wszystkie polskie media. Dane były nieubłagane i wyraźnie pokazywały, iż wyjazd nad polskie morze to duży wydatek. Jednak historia z Sarbinowa, gdzie turyści za dwudaniowy obiad zapłacili 1233 zł to przykład wykorzystywania nieuwagi podróżnych na urlopie.
Prawdziwy paragon grozy znad Bałtyku. 1233 zł za rosół i rybę
6-osobowa grupa znajomych z Cieszyna spędzała tegoroczne wakacje w Sarbinowie. Po spacerze nad Bałtykiem postanowili zjeść w lokalnej restauracji. Jak opisali w rozmowie z "Faktem", restauracja "U Kapitana Dianthus'a" w ich oczach nie wyglądała na luksusową, więc po namowie obsługi stwierdzili, iż to właśnie tam zjedzą obiad.
Przeglądając kartę, zdecydowali się na zamówienie sześciu rosołów. Spytali także kelnera, co poleca. Po jego namowie domówili jeszcze trzy porcje ryby do podziału. Po tym obsługa miała błyskawicznie zebrać karty, a po chwili na stole pojawił się ich posiłek i goście już wiedzieli, iż rachunek będzie wysoki.
Porcje były olbrzymie. Jedna ryba ważyła 1,8 kilograma, a dwie kolejne 0,7 i 0,8 kg. Jednak dopiero widok rachunku na 1233 zł, który tak naprawdę nie był paragonem, przelał czarę goryczy.
Turyści czują się oszukani. Właściciel lokalu nie widzi problemu
Podczas dokładnego sprawdzania rachunku okazało się, iż znajduje się na nim lubczyk do rosołu, którego porcja kosztowała 3 zł. Widniały tam także dodatkowe opłaty za cytrusy i miętę do wody, a choćby dodatkowe kilkanaście złotych za grzanki i cena cytryny do ryby. Gdyby tego było mało, rachunek nie był choćby paragonem. Nie miał danych firmy. Nie zgadzała się także data jego wystawienia.
Po powrocie do lokalu turyści dostali prawdziwy paragon. Zapowiedzieli jednak, iż tak tego nie zostawią i zgłoszą sprawę do urzędu skarbowego. O wszystkim napisali też na facebookowej grupie, a w komentarzach zgłosiło się wiele innych osób, które także czują się oszukane przez ten lokal.
Dziennikarze skontaktowali się z właścicielem knajpki. Okazało się bowiem, iż po nagłośnieniu sprawy restauracja została zamknięta. Mężczyzna, który odebrał telefon, nie miał sobie nic do zarzucenia. Stwierdził, iż to turyści są sobie winni, bo nie potrafią czytać karty ze zrozumieniem. Dodał on także, iż wcześniejsze kontrole nie ujawniły żadnych nieprawidłowości. Przyznał przy tym, iż firma, choć działa od lat, to chyli się ku upadkowi.