Zbliżają się urodziny mojej teściowej. Dzwoni i mówi, iż wypatrzyła sobie nowy żyrandol w pewnym sklepie. Przesyła mi choćby zdjęcie z ceną. Patrzę – a tam… jedna trzecia mojej pensji! W rodzinie moich teściów jest zwyczaj dawania drogich prezentów. Ja z kolei do tego nie jestem przyzwyczajona.

przytulnosc.pl 1 tydzień temu

W moim domu rodzinnym nie było tradycji dawania sobie kosztownych prezentów. Składaliśmy sobie życzenia, dawaliśmy sobie drobne upominki, często robione własnoręcznie albo coś naprawdę potrzebnego. Pamiętam, iż choćby zeszyty czy codzienne ubrania dostawałam z okazji świąt. Może dlatego, iż to były trudne lata dziewięćdziesiąte – oszczędzało się na wszystkim.

Ale u moich teściów to zupełnie inna bajka. U nich wszystko „do domu i do szafy”, byle więcej i drożej – choćby mole miały to potem zjeść. Prezent musi być nie tyle „od serca”, co „z klasą” i najlepiej z metką. Wszystko jest dokładnie oceniane: jaka marka, jaka jakość, potrafią jeszcze w internecie sprawdzać – czy aby ktoś nie kupił czegoś „za tanio”.

Nie wierzyłam, iż coś takiego istnieje. U normalnych ludzi wygląda to tak: daje się prezent zapakowany w ładne pudełko. Obdarowany otwiera, uśmiecha się, mówi „dziękuję”, chwali gust darczyńcy – choćby jeżeli nie do końca trafiony.

U teściów? Pudełko otwiera się natychmiast. Prezent jest natychmiast oceniany wizualnie. jeżeli się spodoba – słyszysz: „A gdzie to kupiliście?”, „Ile kosztowało?” itd. A jeżeli się nie spodoba – teściowa z miną męczennicy rzuca: „No nic… może komuś się odda…”. Tak bez żenady, bez cienia empatii.

Kiedy byłam u nich pierwszy raz, jeszcze jako narzeczona ich syna, już wtedy zrozumiałam, jaki mają „gust”. Studiowałam wtedy architekturę wnętrz i zauważyłam, iż w ich zagraconej kuchni jedna ściana jest zupełnie pusta. Pomyślałam: „Tu by pasował jakiś ładny obrazek”.

Na kolejne odwiedziny przywiozłam im więc obraz, choćby podpowiedziałam, gdzie widzę dla niego miejsce. Oni zbaranieli. Pokręcili obraz w rękach – metki z ceną nie było. Efekt? Mój prezent trafił za szafę, a na jego miejsce teść przykręcił jakieś ciężkie kinkiety, które zupełnie tam nie pasowały.

Było mi przykro, ale to ich dom – ich wybór. Postanowiłam: żadnych prezentów bez konsultacji. Na początku małżeństwa nie zarabialiśmy dużo, więc nikt nie oczekiwał luksusów. Ot, jakaś wazonik czy zestaw talerzy.

Ale jak tylko trochę stanęliśmy na nogi, to się zaczęło. Dostałam pracę w studiu projektowym, mąż awansował na kierownika działu w dużym serwisie samochodowym. Pojawiły się pieniądze – i skończyły się drobiazgi. Mamie zachciało się złotego bransoletki, tacie – zestawu narzędzi do garażu (choć już miał tego żelastwa pełno). „Bo może się przyda”. I tak to się kręciło dalej.

Zaczęły się prośby o nowy sprzęt – od porządnego blendera po pralkę, telewizor z internetem. Mąż pytał: „Po co wam telewizor z internetem, skoro laptopa prawie nie używacie?”. A oni: „No jak to? Wszyscy mają, to i my musimy! Przyjdą sąsiedzi – trzeba się czymś pochwalić!”.

Był też śmieszny przypadek z elektryczną maszynką do mięsa, którą zażyczyła sobie teściowa. Kiedyś przyszliśmy w odwiedziny, a ona kręci mięso na zwykłej, manualnej. Okazało się, iż nasza „za dużo prądu ciągnie”! Ot, taki luksus…

Raz nie wytrzymałam i mówię do męża: „Dlaczego twoi rodzice mają wymagania, a moim wystarcza porcelanowy imbryk albo jakaś figurka?”. A on na to: „Bo twoi nigdy nic nie chcą, wręcz odganiają się, żebyśmy nie wydawali pieniędzy!”. Mówię: „Bo widzą, jak nasz budżet się kurczy przez żądania twojej mamy i taty!”.

I to prawda! Gdy zbliżają się święta, zauważam, jak nasz stół pustoszeje, jak rzadziej kupuję dziecku słodycze czy zabawki. Bo trzeba kupić teściom coś „porządnego”! Tego telewizora im nie kupiliśmy – tłumaczyliśmy, iż za drogi. To co zrobili? Wzięli na raty i teraz mają pretensje, iż to „przez nas”.

Z pralką było podobnie. Teściowa miała okrągłe urodziny, trzeba było coś konkretnego. Dobrze, iż chociaż nie narzuciła konkretnego modelu – powiedziała: „Weźcie, co uważacie, ty się synku znasz na technice”. Kupiliśmy solidną pralkę. Ale się nie spodobała. Bo „niby nowoczesna, ale… jakaś taka”. Efekt? Jubileusz był nieudany.

I oto teraz – znów zbliżają się jej urodziny. Dzwoni i mówi, iż upatrzyła żyrandol. Przesyła zdjęcie z ceną. Jedna trzecia mojej pensji. I ja wiem, iż jak jej tego nie kupimy – to się nie wypłacimy z pretensji. Ot, życie synowej w luksusowej pułapce.

Idź do oryginalnego materiału