ZAWSZE NIENAWIDZIŁAM OJCA, BO BYŁ MECHANIKIEM MOTOCYKLOWYM—ALE TERAZ JEŻDŻĘ JEGO HARLEYEM W KAŻDĄ NIEDZIELĘ.
Dorastając, marzyłam, żeby moje życie było trochę bardziej… wygładzone. Tata mojej najlepszej przyjaciółki był chirurgiem. Mama innej dziewczyny – wpływową prawniczką. Mieszkali w domach, które pachniały świecami waniliowymi i nową skórą. Ich rodzice nosili eleganckie garnitury, jeździli zagranicznymi samochodami i nigdy nie mieli smaru pod paznokciami.
A potem był mój ojciec – Wiesiek.
Mechanik motocyklowy. Tatuaże, ręce brudne od oleju, stare buty z dziurami. Podjeżdżał pod szkołę swoim wiekowym Harleyem, broda powiewała jak dzika flaga, skórzana kamizelka pokryta brudem, jakby właśnie wczołgał się spod ciężarówki.
Było mi wstyd.
Pamiętam, jak pewnego popołudnia w pierwszej klasie liceum schowałam się za drzwiami szkoły, gdy zobaczyłam go czekającego na parkingu. Moja koleżanka Kasia pomachała. „To twój tata?”
„Nie” – odpowiedziałam zbyt szybko. „To tylko… Wiesiek. Pracuje w warsztacie koło nas.”
Nawet nie nazywałam go „tatą”. Nie publicznie. choćby w domu. „Wiesiek” trzymał dystans. Łatwiej było udawać, iż nie jestem córką faceta, który składał silniki, zamiast prowadzić sprawy w sądzie.
Nigdy się nie skarżył. Ani razu.
Gdy wymyślałam historie o rodzinie na szkolne projekty, tylko się uśmiechał. „Co tylko ci pomoże błyszczeć, córeczko” – mówił ze smutkiem w oczach.
Wciąż pamiętam ostatni raz, gdy widziałam go żywego. Moje studniówka.
Powinien to być dumny moment. Przyszedł w najlepszych spodniach i niebieskiej koszuli, której nie widziałam od lat. choćby przystrzygł brodę i rozczesał włosy. Zobaczyłam, jak stoi wśród innych rodziców – nieporadny, wyobcowany, trzymając w szorstkich, spracowanych dłoniach bukiet polnych kwiatów.
Rodzice moich przyjaciół byli ubrani w markowe ubrania. Ich zegarki lśniły. Ściskali dłonie profesorom. A potem był Wiesiek – moje przypomnienie wszystkiego, od czego chciałam uciec.
Gdy ceremonia się skończyła i tłum nas otoczył, podszedł do mnie z otwartymi ramionami.
„Jestem z ciebie taki dumny, kochanie” – powiedział, a głos mu drżał.
Zrobiłam krok w tył i wyciągnęłam dłoń. „Dzięki, Wiesiek” – mruknęłam.
Jego uśmiech na moment zgasł. Spojrzał na moją rękę, jakby należała do obcej osoby. Ale uścisnął ją, skinął głową i nie powiedział już nic.
Trzy tygodnie później dostałam telefon.
Wypadek motocyklowy. Nagły. Bez cierpienia, mówili.
Nie płakałam. Nie od razu. Tłumaczyłam sobie, iż nie muszę. Nie byliśmy blisko. Żył swoim życiem. Ja też szłam dalej.
Ale pogrzeb… to było coś innego.
Spodziewałam się kilku członków rodziny. Może jego starego kolegi Janka. Zamiast tego kościół był wypełniony po brzegi. Ludzie, których nigdy wcześniej nie widziałam – motocykliści w skórzanych kurtkach, nastolatki ze łzami na policzkach, starsze panie trzymające zdjęcia owinięte w chusteczki, młode mamy z dziećmi.
Stałam z przodu, oszołomiona, gdy jeden po drugim podchodzili do mnie.
Wysoki mężczyzna z wojskową fryzurą ścisnął moją dłoń. „Twój tata odwiedzał mojego syna co tydzień po jego wypadku. Nigdy nie opuścił wtorku. Przynosił mu kawę i gazety o motocyklach.”
70-letnia kobieta przytuliła mnie mocno. „Wiesiek naprawił mi piec za darmo, gdy nie mogłam zapłacić. Przynosił zupę, gdy chorowałam. Kto dziś jeszcze tak robi?”
Nastolatek obok mnie łkał. „Nauczył mnie wymieniać klocki hamulcowe. Pomógł mi dostać pierwszą pracę. Mówił, iż warto we mnie wierzyć, choćby gdy rodzice nie wierzyli.”
I ciągle ich przybywało.
„Kupił zakupy dla całej dzielnicy po powodzi.”
„Utrzymywał ośrodek kultury, gdy nikomu już nie zależało.”
„Nigdy nie mówił o sobie. Po prostu przychodził, pomagał i odchodził.”
Stałam tam, zawstydzona. Oni znali go lepiej niż ja.
Tej nocy wróciłam do jego warsztatu. Światło nad stołem wciąż się paliło. Jego narzędzia były poukładane z dziwną wręcz miłością – każdy klucz wypolerowany, każda śruba w oznaczonych szufladach. Na ścianie, wśród starych kalendarzy i rysunków, wisiało moje zdjęcie.
Pięcioletnia. Na jego ramionach, śmiejąc się, z różowym kaskiem zsuwającym się na oczy. Uśmiechaliśmy się, jakby świat nas nie sięgał.
Osunęłam się na podłogę, szlochając.
Na stole znalazłam list. Moje imię było napisane na kopercie jego koślawym pismem.
„Moja córeczko,
jeśli to czytasz, to chyba mnie już nie ma. Mam nadzieję, iż zdążyłem ci powiedzieć, jak bardzo jestem z ciebie dumny, jak bardzo cię kochałem – zawsze. Wiedziałem, iż się mnie wstydzisz. Widziałem to. Czułem. Ale nigdy ci tego nie wypominałem. Gnałaś za czymś większym, lepszym. Tego ci życzyłem.
Mimo wszystko wierzę, iż kiedyś zrozumiesz, iż naprawa motocykli to nigdy nie było tylko o silnikach. To było dawanie ludziom szansy, by ruszyli dalej. Ty zawsze byłaś moim powodem, by iść naprzód.
Nie pozwól, by żal cię obciążył. Po prostu żyj dobrze.
Jeśli zechcesz, czasem pojeździj. Harley jest teraz twój.
Kochający cię,
Tata.”
Ten list coś we mnie złamał.
Następne tygodnie spędziłam na sprzątaniu jego warsztatu. Nie z obowiązku – tylko dlatego, iż potrzebowałam być blisko niego. Nauczyłam się wymieniać olej. Sprawdzać świece. Włączałam stare płyty rockowe, pod które nucił, pracując. A pewnej niedzielnego ranka ruszyłam jego Harleyem.
Na początku przerażało mnie to – ryk silnika, pęd wiatru, jak świat rozmywa się wokoło.
Ale wtedy usłyszałam jego głos w głowie.
„Trzymaj się, córeczko. Wychyl się w zakręt.”
I tak zrobiłam.
Teraz jeżdżę co niedzielę. Starymi drogami, przez ciche osiedla, przezPrzejeżdżam przez ten sam most, którym on jeździł codziennie, i wiem, iż gdzieś tam, w blasku słońca odbijającego się od Wisły, on wciąż jedzie obok mnie.