**Nieudana operacja**
Marcin nie wyszedł, tylko wywalił się z samochodu. Trzy zwykłe operacje, a czuł się, jakby całą zmianę taszczył worki z cementem. Plecy bolały, w głowie szumiało, a oczy piekły niemiłosiernie.
W domu rzucił się na kanapę, nie rozbierając się, zamknął oczy i momentalnie zapadł w sen. Obudził go przenikliwy dźwięk telefonu. Szyja zdrętwiała od niewygodnej pozycji, a podniesienie się wymagało heroicznego wysiłku. *”Cholera. Chyba się rozchorowałem”* — pomyślał i z trudem otworzył oczy.
Telefon milkł na chwilę, tylko po to, by znów zawyć tą samą irytującą melodią. *”Od dawna powinienem ją zmienić.”* Niechętnie wyciągnął komórkę z kieszeni kurtki.
— Tak? — odpowiedział ochrypłym od snu głosem. Odchrząknął. — Tak — powtórzył już wyraźniej.
— Marcin, jestem na lotnisku. Samolot za godzinę. Tata w szpitalu, zawał. Zastąpisz mnie, co? Nie mam kogo innego poprosić — usłyszał w słuchawce głos kolegi i przyjaciela, Tomka Kowalczyka.
— Nie czuję się najlepiej. Rozchorowałem się. Proś Marka.
— Daj spokój. Wypij kawę, weź leki. Marek ma żonę, wiesz, jak to jest — nadgodziny to dla niej zdrada. A Krzysiek to jeszcze dzieciak. Stary Janek dwóch zmian z rzędu nie pociągnie. Wrócę pojutrze. Wyratujesz mnie? Odbębnę za ciebie następnym razem.
*”Czyli: umrzyj, ale przyjaciela nie zostawiaj. Idealny moment”* — pomyślał Marcin.
— No dobra — westchnął ciężko.
— Co mówiłeś? — Tomek nie dosłyszał.
— Dobrze, mówię. Zastąpię cię. Szczęśliwej podróży.
— Jesteś prawdziwym przyjacielem! Ja za ciebie… — Tomek zaczął się rozpływać, ale Marcin przerwał połączenie.
Do nocnej zmiany zostało trochę czasu. Wziął prysznic, ogolił się, wypił mocną kawę. Trochę się ożywił. Znowu jechać do szpitala, z którego wrócił kilka godzin temu? *”Poradzę sobie. Może będzie spokojnie”* — pomyślał i zaczął się ubierać.
Pierwsze godziny na oddziale były rzeczywiście ciche. Sen przytłaczał, ciężka głowa opadała na stół. Marcin potrząsnął nią, próbując się otrząsnąć. Kolejna kawa pomogła, ale tylko na chwilę.
— Marcin Andrzejewicz! — usłyszał głos z oddali. Ktoś potrząsał jego ramieniem.
Zasnął. Podniósł głowę. Przed nim stała pielęgniarka Kinga.
— Przywieźli chłopca…
— Zaraz schodzę — odparł, starając się otrząsnąć z resztek snu.
Opłukał twarz zimną wodą, wsypał do kubka dwie łyżki kawy, po chwili dorzucił trzecią. Wypił duszkiem, poprawił czepek i ruszył na dół, na izbę przyjęć.
Dwunastoletni chłopiec leżał skulony na łóżku. Marcin ostrożnie go zbadał.
— Jest pani matką? — zwrócił się do bladej, drobnej kobiety.
— Co z nim, doktorze? — podniosła na niego ogromne, przerażone oczy.
— Dlaczego nie wezwała pani wcześniej karetki? — zapytał ostro.
— Wróciłam z pracy, syn odrabiał lekcje. Potem zwymiotował, dostał gorączki. Ukrywał, iż boli go brzuch od kilku dni. Co z nim? — chwyciła Marcina za rękę.
— Kinga, wózek! — krzyknął, nie odrywając wzroku od jej bladej twarzy. Wyrwał rękę. — Proszę podpisać zgodę na operację. — Podał jej dokument.
— Operację? Ma zapalenie wyrostka?
— Zapalenie otrzewnej. — Spojrzał na nią z wyrzutem.
W jej oczach zamarł horror.
— Proszę podpisać. Nie ma czasu.
Podpisała bez czytania i znów złapała go za rękę.
— Doktorze, proszę go uratować!
— Zrobię co w mojej mocy. Niech pani nie przeszkadza.
Kinga już podjechała z wózkiem. Przenieśli chłopca i ruszyli do windy. W pustym korytarzu echo niosło ich pośpieszne kroki i skrzypienie zdezelowanych kół.
Kobieta nie odstępowała, mówiła coś, ale Marcin nie słuchał. Myślał tylko o operacji.
Gdy wszedł na salę, chłopiec już leżał pod narkozą. Wszystko zbladło. Dłonie działały automatycznie, umysł pracował precyzyjnie. Operacja trwała już drugą godzinę. Na moment przymknął zmęczone oczy — aż nagle krzyk Kingi wyrwał go z transu.
Spod jego palców pulsującym strumieniem trysnęła krew.
— Spada ciśnienie! — krzyknął anestezjolog.
Marcin wyszedł powoli z sali. Koszula przykleiła się do pleców. Nogi trzęsły się ze zmęczenia. Oparł się o zimną ścianę. W jego stronę biegła jakaś kobieta. *”Matka”* — zrozumiał.
Zatrzymała się o krok od niego, jakby uderzyła w niewidzialną ścianę. Twarz biała, oczy ogromne, wypłakane.
Marcin odwrócił wzrok. Kobieta westchnęła — może szlochnęła — zakryła usta dłonią i zachwiała się. Zdążył ją złapać, zanim upadła, posadził na krześle.
— Kinga, amoniak! — wrzasnął w pusty korytarz.
Pielęgniarka podbiegła z flakonikiem, przytknęła do nosa kobiety nasączoną wacikę. Matka odruchowo odchyliła głowę, odepchnęła dłoń i otworzyła oczy.
— W porządku? — Marcin wpatrywał się w jej bladą twarz.
Nie odpowiedziała. Powoli wstała i odeszła w głąb korytarza. Patrzył za nią. *”Tylko kobieta potrafi wytrzymać coś takiego”* — pomyślał.
W ordynaturze siedział długo, opierając głowę na dłoniach. Potem zaczął zapisywać przebieg operacji. Szczerze.
— Marcin… Andrzejewicz… — Kinga weszła cicho.
— Czego jeszcze? — warknął, nie podnosząc głowy.
— To nie pan winien śmierci tego chłopca — szepnęła.
— Zrób kawę. Mocną. — Nie spojrzał na nią.
Słyszał, jak zagotowała wodę. Poczuł aromat kawy. Smakował ohydnie. Niedopitą wylał do zlewu.
Mył kubek, gdy serce ścisnęło się bolePo miesiącu wrócił na oddział, ale teraz, po każdej zmianie, szedł nie do pustego mieszkania, ale do niej — do Weroniki, matki chłopca, którego nie uratował, i do kobiety, która nauczyła go, iż choćby najcięższą winę można przemienić w nowe życie.