**Dziennik osobisty. 21 stycznia.**
Zasypało nas śniegiem. Drogi zawiane, nie przejść, nie przejechać. Drzwi klatki zasypane, trzy metry zaspy – choćby nie wykopiesz się. Miasto nie na dalekiej północy, budynki nieprzygotowane na takie kaprysy natury. Prawdziwa katastrofa, a nie żarty.
A tej nocy umierał ojciec Weroniki.
Wylew. Żadnej pogotowia, żadnych ratowników. Tylko ona, młoda neurolog, i skromny zapas leków w domu.
Ojciec runął na podłogę w kuchni, stawiając czajnik. Weronika nie widziała upadku, ale rozpoznanie udaru to zadanie dla pierwszoroczniaka. Dla niej oczywiste – bez szpitala do rana nie pociągnie.
Dzwoniła do wszystkich, choćby na policję. Odpowiedź ta sama: „Zgłoszenie przyjęte. Gdy tylko będzie możliwość, wyślemy pomoc.”
Nikt nie przyjdzie, to jasne. Ale nie wybaczyłaby sobie, gdy nie spróbowałaby wszystkiego. Wlekła ojca na łóżko, a on tylko jęczał, sparaliżowany. Antykoagulanty odpadają, więc aspiryna, potem dożylnie prednizolon przeciw obrzękowi. Ciśnienie niskie – bisoprolol niepotrzebny.
Zostało tylko czekanie. Działała jak automat. Według procedur, podręczników. Bez emocji, tylko pustka w środku.
A potem zgasło światło. W mieszkaniu zrobiło się ciasno i duszno, jakby meble nagle spuchły, a powietrze zgęstniało do syropu. Oddech ojca – chrapliwy, ale równy. Bez jęków – dobrze. A ona sama wydawała się wstrzymywać oddech.
„Żeby już było rano” – szepnęła, by usłyszeć własny głos, by upewnić się, iż jeszcze żyje.
W tej samej chwili rozległo się głośne pukanie do drzwi.
Weronika przestraszyła się i ucieszyła równocześnie. Pomoc? Kto inny miałby pukać?! Rzuciła się do drzwi, potykając się o każdy mebel po drodze. Otworzyła. W oczy uderzyło białe światło latarki.
„Cześć” – powiedział zza światła męski głos. Znany aż do bólu.
To był tylko sąsiad. Typ imieniem Marek, wieczny niedojda, którego nie cierpiała. Czterdziestolatek zachowywał się jak rozwydrzony nastolatek. Chodził obdarty, potem nagle golił się na irokeza i farbował włosy na jaskrawą zieleń. Potrafił bić się z dzielnicowym, popełniać setki głupot. Nie pracował. A jednak żył.
Dla niej, która spędziła dzieciństwo na notatkach i rysunkach kości i mózgów, jego istnienie było obrazą. Tacy jak on nie powinni żyć w normalnym społeczeństwie.
Chciała zatrzasnąć drzwi, ale Marek bezczelnie wstawił nogę w futrynę. Szalenie aroganckie, graniczące z przestępstwem.
„Wszystko w porządku?” – zapytał.
„Zabierz nogę” – odparła ostro.
Bała się go, za każdym razem, gdy mieli kontakt, odskakiwała od niego instynktownie.
„Dobra” – rzeczywiście cofnął nogę i opuścił latarkę. – „Tylko pomyślałem, iż może potrzebujesz pomocy.”
„Nie twojej.”
„Czyli jednak potrzebujesz” – domyślił się. – „Masz wodę?”
„Boże, przecież w czajniku! A jak nie, to z kranu nabiorę!” – warknęła, próbując znów zatrzasnąć drzwi.
Bezczelny typ! Tym razem jednak Marek nie wstawił nogi, tylko postawił na progu pięciolitrowkę wody. Potem wrócił do swojego mieszkania, oddzielonego cienką ścianą, która nie tłumiła jego pijackich wybuchów, gitarowych eksperymentów i żałosnych prób z harmonijką ustną.
„Okropny cham” – mruknęła Weronika.
Ale potem pomyślała i wróciła do kuchni. I rzeczywiście – krany wydały jęk pustych rur. Pięciolitrówka pozostała na granicy jej świata.
A potem Marek przyniósł baterie i latarkę. O czym ona, lekarz, choćby nie pomyślała.
„Chce mi się posłać cię do diabła” – przyznała, gdy wręczył jej naładowaną latarkę.
„Śmiało” – wzruszył ramionami. – „Powiedz tylko: jak twój ojciec?”
„Co, z nim piłeś?! Co cię to obchodzi?”
„Nie piłem. Jak on?” – zapytał twardo.
„Wylew… Potrzebna karetka…”
Marek gwałtownie odwrócił się na piętach swoich znoszonych klapek i zniknął za swoimi drzwiami. Weronika została sama. Z umierającym ojcem, z wodą i latarką.
„To cham, tato. Prawdziwy. Podwórkowy pijak – sam ich nawyjłapywałeś setki…”
Latarka okazała się zbawieniem. Zmierzyła ojcu ciśnienie, znalazła butelkę glukozy i założyła kroplówkę. Próbowała nastawić czajnik – bez skutku. choćby gaz się zaciął!
Chciało jej się płakać. Dyplomowany neurolog nie może uratować jedynej osoby, która jest dla niej ważna. Wszystko przez śnieg? Po co więc lata nauki, stażu? Nigdy jeszcze nie czuła się tak bezsilna.
A potem znów pojawił się Marek.
„Źle z tobą, Weronika. Czuję, kiedy komuś naprawdę potrzeba pomocy” – miał na sobie coś futurystycznie ciepłego, jak polarWeronika spojrzała na niego przez łzy i w końcu zrozumiała, iż czasami ratunek przychodzi z najmniej oczekiwanego miejsca, a prawdziwa siła rodzi się nie w samotności, ale w ludzkiej, choćby najbrudniejszej dłoni wyciągniętej w ciemności.