Zastępczy Tata na Godzinę

newsempire24.com 1 dzień temu

Ojciec na godzinę

Pierwszy raz zauważyłem chłopca przy stoisku z pieczywem w małym sklepiku na obrzeżach Poznania. Stał przy półce, nie patrząc na bochenki ani bułki, ale wgapiał się gdzieś w głąb regału, jakby czekał, iż zaraz pojawi się tam ktoś ważny. Ktoś, kto dawno nie przyszedł. A może ktoś, kto nigdy nie istniał. Sam chłopiec — chudy, w starodawnej, wytartej kurtce z rozdartym rękawem. Na nogach miał buty, z których wyłaniały się szare skarpety. Czapka zsunęła mu się na bok, a rękawice wyglądały, jakby nosiło je już niejedno pokolenie. Policzki czerwone od chłodu, usta spierzchnięte.

Spoglądał tak, jak patrzą dorośli, którzy przeszli za dużo — twardo, skupiony, z dziwną, dorosłą czujnością. Jakby już dawno wszystko zrozumiał i teraz tylko obserwował, bez nadziei.

Wziąłem chleb i przeszedłem obok. Ale po kilku krokach jednak się odwróciłem. Chłopiec stał nieruchomo, jakby wrósł w podłogę, jakby wierzył, iż jeżeli nie odejdzie, to w końcu ktoś przyjdzie. Coś się zmieni.

Przypominał kogoś. Dopiero później zrozumiałem — chłopca z domu dziecka, w którym kiedyś pomagałem jako wolontariusz. Tamten też tak patrzył — jakby dusza spoglądała w ciszy, nie prosząc i nie wierząc.

Po dziesięciu minutach spotkaliśmy się przy kasie. Chłopiec stał z dwoma cukierkami, bez torby, bez koszyka. Ekspedientka coś powiedziała — pewnie, iż brakuje mu pieniędzy. Nie protestował, po cichu odłożył jednego cukierka i zapłacił za drugiego. Wszystko — spokojnie, pewnie, jak dorosły. Jakby wiedział, iż nie można mieć wszystkiego od razu. Przywykł wybierać między tym, czego potrzebuje, a tym, co może zdobyć.

Wtedy podszedłem.

— Słuchaj, kupię ci coś. Chleb, jogurt, może mleko? Nie bój się. Nic za to nie chcę.

Chłopiec popatrzył prosto, spokojnie. Spojrzenie człowieka, który zmęczył się kłamstwami.

— Po co? — zapytał.

Bez śladu nieufności. Po prostu stwierdzał: nic nie dzieje się bez powodu.

Zawahałem się. Nie dlatego, iż nie znałem odpowiedzi. Ale dlatego, iż wiedziałem — to zbyt skomplikowane.

— Tak po prostu. Bo mogę. Bo… kiedyś i mnie ktoś pomógł.

Chłopiec milczał. W końcu skinął głową:

— Dobrze. Może ziemniaki gotowane. I parówkę. Jedną. Bez musztardy. Ma ostry smak.

Po wyjściu ze sklepu wręczyłem mu torbę, starając się, by gest był naturalny.

— Gdzie mieszkasz?

— Niedaleko. Ale teraz nie chcę iść do domu. Mama śpi. Często jest zmęczona. Lepiej poczekam na ławce. Tam widać ludzi. Jest ciszej.

Usiedliśmy na chłodnej ławce przy przystanku autobusowym. Chłopiec jadł powoli. Trzymał parówkę obiema rękami, odgryzał małe kawałki, dokładnie przeżuwał, jakby nie chciał, by jedzenie skończyło się za szybko. Jadł nie jak dziecko — jak dorosły, który potrafi dziękować w milczeniu.

— Ja jestem Igor. A pan?

— Marek.

— A pan mógłby… no, tak na godzinę być tatą? Nie na zawsze. Bez obietnic. Po prostu posiedzieć, jakby wszystko było dobrze. Jakbym miał kogoś.

Skinąłem głową. Coś ścisnęło mnie w środku. Nie spodziewałem się tego, ale nie mogłem odmówić.

— Mogę.

— To niech pan mi powie, żebym założył czapkę. I żebym się uczył. Mama tak robiła. Jak nie spała.

Uśmiechnąłem się, trochę wymuszenie. Ale potem — już szczerze.

— Igor, gdzie twoja czapka? Chcesz się przeziębić? A kurtka nie zapięta? I jak w szkole?

— Z matmy trója. Ale zachowanie piątka. Pomogłem babci przejść przez ulicę. Upuściłem jej torbę, ale wszystko pozbierałem. Powiedziała, iż ważne, żeby się starać.

— No brawo. Ale czapkę — no dawaj, załóż. Masz tylko siebie. Trzeba o siebie dbać.

Igor uśmiechnął się. Spokojnie. Dojrzałe. Dokończył parówkę, wytrzeł ręce chusteczką i wyrzucił ją do kosza. Potem spojrzał na mnie.

— Dziękuję. Pan jest inny. Nie lituje się, nie poucza. Po prostu… jakby wszystko było normalnie.

— A jeżeli jutro tu przyjdę — przyjdziesz?

— Nie wiem. Może mama będzie miała ciężki dzień. A może tak. Zapamiętałem pana. Pan nie kłamie oczami.

Wstał, pożegnał się, poszedł. Nie odwrócił się. Jak ci, którzy wiedzą — iż nikt za nimi nie pobiegnie. Szedł lekko, ale z jakimś wewnętrznym spięciem. Jakby całe ciepło trzymał w środku, bojąc się, iż rozwieje się na powietrzu.

Zostałem. Postałem chwilę. Wyrzuciłem kubek po kawie i długo patrzyłem za nim. Chciałbym zawołać. Ale nie śmiałem.

Następnego dnia przyszedłem. I kolejnego. I tydzień później. choćby gdy padał śnieg, choćby gdy było zimno. Po prostu przychodziłem. Nie po to, by czekać. Ale dlatego, iż obiecałem. Choć bez słów.

Igor nie przychodził za każdym razem. Czasem tak. Czasem nie. Siedziałem na tej samej ławce, udając, iż czytam. Ale za każdym razem, gdy się pojawiał — w tej szczupłej sylwetce, w powolnym kroku, w znajomym sposobie patrzenia w ziemię — coś w środku puszczało. Jakby odtajało to, co było zamrożone od lat.

Pewnego dnia przyszedł z dwoma kubkami herbaty. W zwykłych plastikowych, owiniętych serwetką.

— Dziś pan był tatą. Teraz ja jestem synem. Zgoda?

Skinąłem tylko głową. Nie znalazłem słów. W gardle stanął mi kamień.

Czasem wystarczy tylko godzina. Tylko jedna. By uwierzyć, iż komuś na tobie zależy. I iż nie wszystko jest stracone.

Idź do oryginalnego materiału