„Dzieci wychowali, i ledwo na emeryturę wyszła, a już uciekła ode mnie, wyobrażasz?!” – narzekał siwy mężczyzna w kapeluszu do swojego partnera od szachów.
Jesień dopiero zaczynała rozsypywać złote liście na podwórku. Pogoda była piękna, oddychało się lekko i swobodnie.
Tak już się przyjęło, iż latem emeryci spędzali całe dnie w parku niedaleko ich bloku. Znaleźli sobie mały zakątek z trzema ławkami i spotykali się tam każdego lata, gdy tylko upał nieco odpuszczał.
Dobra tradycja nie zniknęła choćby z nadejściem chłodów. Wciąż wychodzili siwowłosi mężczyźni, by posiedzieć na ławkach przed blokiem.
„A może to nie ona winna, tylko ty?!” – uśmiechnął się szachowy partner. „Od dobrego męża się nie ucieka.”
Adam sam kilka lat temu był w podobnej sytuacji, więc rozumiał, gdzie mógł leżeć korzeń tej ucieczki.
Siwy mężczyzna w kapeluszu podniósł na Adama oczy tego samego koloru co włosy i uśmiechnął się.
„Szach i mat, Adamie. A co do żony – to na złość mi zrobiła! Wie, iż beze mnie ani rusz, no i tak kombinuje, żebym się nauczył.”
Przed wyjściem powiedziała wręcz:
„Zmęczyło mnie, Kazimierzu, obsługiwanie ciebie! Nic sam nie umiesz, więc idę – niech ci się przypomni, jak to jest.”
Nawet nie powiedziała, dokąd poszła…
„No i jak teraz, Kazimierzu?” – zapytał Adam, przypominając sobie własne emocje.
„Źle… A raczej smutno! Chciałem pierwszego dnia hulankę urządzić z radości. choćby białego kupiłem… Przyniosłem, do lodówki wsadziłem, ale wyjąć już nie umiałem.”
Nikt nie krzyczy, iż nie wolno. Hałasu nie ma. I od razu ochota odeszła. Taka tęsknota od razu mnie ogarnęła…
Adam się zaśmiał. Rozumiał Kazimierza. Sam przez to przeszedł. Dokładnie tak, jak opisywał.
Kazimierz zamyślił się, patrząc na szachownicę.
Mężczyźni stojący obok obserwowali grę – może z zaciekawieniem, może ze współczuciem. Nikt w ich wieku nie chciał zostać sam.
Choć w codzienności bywały trudne chwile, ale po to jest druga połówka, by się uzupełniać.
„Zadzwoń do niej, powiedz, iż zrozumiałeś, iż żałujesz” – zaproponował nieco młodszy mężczyzna.
Kazimierz machnął ręką:
„Kto ją tam zrozumie, czego chce?!”
„Pamiętam, jak byłem mały, to kozy pasłem na łące” – nagle odezwał się sąsiad Kazimierza z piątego piętra. „Jak któraś uciekała i nie chciała wracać, to marchewką ją zwabiałem. To i ty swoją zwab! Reszta się ułoży.”
„Czym mam zwabić?!” – zaśmiał się Kazimierz. „Wszystko ma, nie można się pomylić…”
„A może ja zadzwonię, powiem, iż byłem u ciebie pięć razy, a nikt nie otwiera?” – zaproponował sąsiad z klatki.
„O! Genialne!” – ożywił się Kazimierz. „Wróci, przybiegnie od razu, pomyśli, iż coś się stało. A ja tu – kwiaty, tort!”
Na tym mężczyźni się rozeszli…
…Następnego dnia, zgodnie z planem, sąsiad z klatki, Wojtek, zadzwonił do żony Kazimierza i powiedział, iż dawno go nie widział, a drzwi nie otwiera.
Może coś się stało? Niech przyjeżdża…
Kazimierz nie tracił czasu. Od rana biegał po sklepach. Kupił smakołyki. Wpadł do kwiaciarni, wziął trzy goździki i pognał do domu.
„Uff, ale się nabiegałem! Zmęczyłem się…” – pomyślał Kazimierz.
Uznał jednak, iż w dresach przepraszanie nie wypada.
Przebrał się w szary garnitur, który żona kupiła mu na pogrzeb, i zaczął nakrywać do stołu.
Wszystko przygotował, wino i tort do lodówki wstawił, czajnik zagotował. Siedzi, czeka.
Gorąco w garniturze. Ale zdjąć nie wolno – musi się pokazać przed Jadzią w pełnej glorii!
Biegał, biegał do okna. Nie ma jej!
Potem uznał, iż spotka ją z kwiatami. Wziął goździki, jeden mu się złamał, na złość.
Wyciągnął białego, łyknął, żeby mniej się denerwować.
Tak przesiedział godzinę z kwiatami w dłoniach, aż sen go zmorzył.
Postanowił, iż usłyszy, jak żona wchodzi, więc położył się ostrożnie, by nie pognieść garnituru. Kwiaty przycisnął do piersi – żeby później nie szukać w pośpiechu…
…Żona Kazimierza przyjechała dopiero pod wieczór. Z drugiego końca Polski, od siostry, pięć godzin pociągiem, potem taksówką.
Przed blokiem Jadzia spojrzała – w oknach ich mieszkania ciemno!
Zaczęła się niepokoić i gwałtownie wbiegła do klatki.
Podeszła do drzwi, cicho otworzyła oba zamki i weszła do środka. Cisza… Jej Kazimierza nie słychać…
„O Boże, czyżby coś mu się stało?” – pomyślała.
Włączyła światło w przedpokoju i weszła do salonu.
Spojrzała na kanapę i padła na kolana!
Leżał tam Kazimierz… W garniturze… Dwa zwiędłe goździki w dłoniach…
Jadzia uklękła przed mężem, przez kilka minut siedziała ze spuszczoną głową, aż w końcu łzy same popłynęły.
„Jadziu! Wróciłaś!” – Kazimierz uśmiechnął się i podał jej kwiaty.
„Żyjesz!” – krzyknęła Jadzia. „Hulankę sobie urządziłeś, co?! Wiedziałam, iż choćby na tydzień cię samego zostawić nie mogę, coś ty za mąż, Kazimierzu?!”
Jadzia krzyczała, a Kazimierz siedział na kanapie i nie przestawał się uśmiechać.
„Jak dobrze, jak przytulnie znowu w domu” – myślał. „Wróciła moja uciekinierka! Zwabiłem swoją kózkę…”
„Siedzi, się śmieje!” – nie dawała za wygraną żona. „Ja ci pokażę!”
„Och, jak ja cię kocham, Jadziu, tak kocham, iż już nie puszczę” – spokojnie powiedział Kazimierz.
Żona na te słowa choćby krzyczeć przestała.
„Przez ten tydzień wszystko zrozumiałem… Nie zostawiaj mnie, zrobię, co zechcesz…”
„I nie będziesz hulał?”
„Nie hulałem, jak cię nie było. Tylko ły”Marchewką cię zwabię codziennie, tylko zostań,” szepnął Kazimierz, a Jadzia po raz pierwszy od tygodnia wybuchnęła śmiechem, wiedząc, iż ich dom znów jest pełen.