Zaskakująca chwila na taborecie: czy moje intencje zostały źle zrozumiane?

newsempire24.com 5 godzin temu

**Dziennik**

Dopiero teraz zrozumiałem, iż stoję na taborecie ze sznurem w rękach i iż moje zamiary mogą zostać źle zrozumiane.

Siedziałem na łóżku w samych bokserkach, nogi opuszczone na podłogę. Znowu wydało mi się, iż mama woła mnie.

“Kamil, synku… Kamil…”

Prawie każdej nocy się budziłem od jej głosu. Wiedziałem, iż nie może mnie wołać, bo zmarła trzy tygodnie temu. Mimo to siadałem, nasłuchiwałem, czekałem.

Ostatnie trzy miesiące nie wstawała. Pracowałem z domu, żeby być przy niej. Próbowałem wynająć pielęgniarkę, ale po dwóch dniach uciekła, zabierając wszystkie pieniądze i złotą biżuterię mamy. Więcej nie ryzykowałem.

Siedząc przed komputerem, cały czas nasłuchiwałem, by na każde zawołanie biec do niej. Męczyłem się tak, iż czasem zasypiałem przy monitorze. Tamtej nocy obudził mnie jej głos, zerwałem się do jej pokoju. Ale już nie oddychała. Płakałem i błagałem ją o przebaczenie, bo oprócz żalu czułem też ulgę. Nie cierpiała już. Byłem wolny.

Ale teraz, gdy już trzy tygodnie żyję sam, nie ma radości—tylko ciężka samotność i pustka.

Była radosna, młodziej wyglądała, niż była. Nuciła, gdy prasowała lub sprzątała. Wydawało się, iż zawsze taka pozostanie. Nie wyobrażałem sobie, iż będzie tak ciężko umierać.

Sen odszedł. Spojrzałem na zegarek—wpół do siódmej. Za oknem wisiała szara, jesienna mżawka. W jakiś sposób wdarła się też do pokoju, spłaszczyła wszystkie kolory. Cicho, pusto, ponuro.

Czułem, iż też stałem się szary, nijaki. Wstałem, ubrałem się i podszedłem do drzwi jej pokoju. Wszedłem tam tylko raz po jej śmierci, gdy wybierałem sukienkę na pogrzeb. Otworzyłem drzwi gwałtownie. W nos uderzył znajomy zapach leków, moczu i ciała zmęczonego chorobą. Nie patrząc na puste, pogniecione łóżko, pociągnąłem zasłonę i otworzyłem okno na oścież.

Wpadło wilgotne powietrze wraz z hałasem budzącego się miasta. I w dziwny sposób pokój ożył, kolory stały się wyraźniejsze. Poczłapałem z nową energią. Zerwałem pościel, starając się nie wdychać niewidzialnego kurzu, rzuciłem na podłogę. Tam też wylądował szlafrok mamy, wiszący na krześle, jakby czekał, aż wstanie. Zebrała się spora kupa. Zaniosłem do łazienki, wepchnąłem do pralki.

Wróciłem z koszem na śmieci i jednym ruchem zmiótł wszystkie pudełka po lekach ze stołka przy łóżku. Do kosza poleciała też szklanka, z której poiłem mamę.

Nakryłem łóżko kołdrą, wyrzuciłem resztę, przetarłem półki i umyłem podłogę. Pokój nie ożył, ale oddychało się lepiej. Rozochocony, wysprzątałem całe mieszkanie.

Spojrzałem na swoje dzieło, zadowolony podszedłem do okna, gdy czajnik się grzał. Jakby zarażone moją energią, słońce też przebiło chmury. W oddali widać było niebieską smużkę nieba, w którą wpadało światło. Humor się poprawił.

W lodówce było pusto. Nie pamiętałem, co jadłem ostatnio, czy w ogóle jadłem. Mama była tak słaba, iż jadła tylko rozdrobnione, płynne posiłki. Nie miałem siły gotować dla siebie nic innego, więc jadłem to, co dla niej. Potem kilka dni dojadałem resztki po stypie. Ale teraz w lodówce stała tylko na wpół opróżniona litrowa słoik ogórków kiszonych z kożuchem pleśni na wierzchu. I butelka z zsiadłym mlekiem. Wszystko wylądowało w worku na śmieci.

Napiłem się mocnej kawy, ale w żołądku zroił się kwas. Narzuciłem kurtkę, włożyłem kartę do kieszeni i wyszedłem wyrzucić śmieci. W drodze powrotnej wstąpiłem do sklepu. Chleb, mleko, makaron, pół kostki wędliny, jabłka… Kupiłbym wszystko, na co padł wzrok, ale się powstrzymałem.

W domu wstawiłem kipiącą wodę na makaron, a sam pożarłem dwa kanapki z wędliną. Słyszałem, jak pralka skończyła cykl.

Wszystko nie zmieściło się na sznurach w łazience. Nie miałem balkonu ani suszarki. Podrapałem się po głowie, zastanawiając, gdzie powiesić pranie. Jedyna opcja—zawiązać sznur w pokoju. Przedpokój i kuchnia za małe. No i co? I tak nikt mnie nie odwiedzi, a pranie wyschnie za parę godzin. Teraz tylko znaleźć sznurek. Znalazłem w szufladzie w przedpokoju, gdzie mama trzymała różne „a nuż się przyda” drobiazgi, których szkoda było wyrzucić, a także podstawowe narzędzia.

Niewczesne wspomnienie o Agnieszce. Miałem dziewczynę. Chodziliśmy przez dwa lata. Mama nie miała nic przeciwko ślubowi, ale ja się nie śpieszyłem. Sam nie wiedziałem dlaczego. Kochałem ją, ale ciasno mi było, gdy spędzaliśmy za dużo czasu razem. Agnieszka często zaczynała rozmowy o ślubie, planowała naszą przyszłość. Może właśnie to mnie w niej drażniło—to wyrachowane planowanie.

Mama mówiła, iż jeżeli się teraz nie ożenię, to nigdy. Uległem. Ale wtedy zachorowała, Agnieszka sama odłożyła ślub. Kto będzie chciał opiekować się chorą teściową?

Na początku przychodziła, współczuła, pomagała gotować. Potem tylko dzwoniła, wymawiając się zajęciami. Z czasem telefon milczał coraz częściej, aż w końcu przestał dzwonić w ogóle. A ja sam nie miałem kiedy dzwonić, i o czym mówić? Wszystko było jasne.

Zadzwoniłem do Agnieszki, powiedziałem, iż mama umarła, zaprosiłem na pogrzeb. Wymamrotała kilka słów współczucia, ale nie przyszła. Nie żałowałem.

Rozejrzałem się. Jeden koniec sznura przywiązałem do rury przy oknie, a drugi… Znalazłem w szufladzie gwóźdź i wbiłem w framugę drzwi. Dzięki Bogu, iż z mamą nie zmieniliśmy starych, białych drewnianych drzwi na te nowoczesne z płyty. Dumny z pomysłowości, wszedłem na taboret i zacząłem wiązać sznur.

„Ciekawe, czy wytrzyma mój ciężar?”—opuściłem ręce. „Uff, co za myśli.”

Za drzwiami stuknęły obcasy. W końcu mieszka tam nowa lokatorka—młoda krakowianka. Widziałem ją raz. Wcześniej mieszDrzwi do jej mieszkania zatrzasnęły się za nimi, a Kamil po raz pierwszy od miesięcy poczuł, iż życie znów ma sens, iż może być szczęśliwy, iż nie jest sam.

Idź do oryginalnego materiału