„Cicho bądź!” warknął mężczyzna, rzucając walizkę na podłogę. „Odchodzę od ciebie i od tego bagna, które nazywasz życiem.”
„Bagno?” Marzena powoli odwróciła się od kuchenki, gdzie smażyła się ziemniaczana zapiekanka na kolację.
„To bagno przez dwadzieścia lat utrzymywało twoją matkę, gdy jeździła po lekarzach. Zapomniałeś?”
„Co ma do tego moja matka? Nie waż się jej dotykać!”
„A ma to, Wiesiu, iż gdy ty zajmowałeś się swoimi 'wielkimi interesami’ w Warszawie, ja tu siedziałam z twoją sparaliżowaną mamą. Zmieniałam jej pieluchy, gdybyś coś wiedział.”
Wiesiek stał w drzwiach ich dwupokojowego mieszkania w bloku z wielkiej płyty, w nowym garniturze i z walizką u stóp. Taki przystojny Marzena nie widziała go od lat wysportowany, opalony, pachnący drogą wodą toaletową. Nie jak dawniej, gdy wracał z fabryki, cały w smarach.
Pamiętała, jak się poznali. Potańcówka w domu kultury, on młody monter, ona z księgowości. Kręcił ją w rytm „Małgośki”, szepcząc głupoty do ucha. Potem skromne wesele, trzydzieści osób, sałatka jarzynowa i „Jutrzenka”. Teściowa płakała wtedy ze szczęścia, ściskała Marzenę: „Dzięki, córeczko, iż mojego Wiesia oswoiłaś.”
Oswajała. Dwadzieścia dwa lata razem. Wychowali córkę, Kasię. Teraz studiuje medycynę, żyje ze stypendium i z tego, co Marzena dorobi. Wiesiek od trzech lat nie dawał grosza wszystko „inwestował”. Jaka to inwestycja Marzena nigdy nie zrozumiała. To warsztat samochodowy chciał otworzyć, to transportem się zajmował. Wszystko przepadało.
„Po prostu nie rozumiesz” Wiesiek nerwowo zapalił w przedpokoju. „Staszek proponuje mi przenosiny do Warszawy. Ma sieć myjni, weźmie mnie na kierownika. Mieszkanie wynajmie na początek.”
„Sam pojedziesz?” Marzena wytarła ręce w fartuch. Dłonie drżały, ale głos miała spokojny.
„Nie sam.” Wiesiek odwrócił wzrok. „Z Olą. Ona ona mnie rozumie. Wierzy we mnie.”
Ola. Marzena wiedziała o niej od trzech miesięcy. Widziała wiadomości w telefonie, gdy Wiesiek był pod prysznicem. „Kotku”, „słoneczko”, „tęsknię”. Dwadzieścia osiem lat „kotkowi”. Menedżerka w salonie samochodowym, gdzie Wiesiek oglądał auto. Na kredyt, swoją drogą, który Marzena spłacała z nauczycielskiej pensji.
„A co z Kasią?” spytała Marzena. „Twoja córka. Za rok obroni dyplom.”
„Dorośnie, zrozumie. Nie mogę już tak żyć. Mam czterdzieści pięć lat, Marzena. Jeszcze jestem młody, jeszcze mogę wszystko zmienić.”
Marzena podeszła do okna. Na podwórku sąsiadka Genowefa wieszała pranie. Zobaczyła Marzenę w oknie, pomachała. Genia wiedziała wszystko. I o Olę, i iż Wiesiek od pół roku przychodził tylko się przespać. Żałowała po sąsiedzku, przynosiła pierogi: „Trzymaj się, Marzenka.”
„Pamiętasz” cicho powiedziała Marzena „gdy Kasia miała pięć lat i zachorowała? Zapalenie płuc, lekarze ręce załamywali. Ty wtedy harowałeś na leki. A ja siedziałam przy jej łóżku. Powiedziałeś wtedy: 'Jesteśmy rodziną, Marzena. Wszystko przetrwamy.'”
„To było dawno.”
„Piętnaście lat. Albo gdy twoja mama dostała wylewu? Kto z nią jeździł po szpitalach? Kto nie spał, przewracał ją co dwie godziny, by nie miała odleżyn? Ja, Wiesiu. A ty miałeś wymówki praca, interesy. Jakie interesy? Już wtedy goniłeś za swoim 'biznesem’.”
Wiesiek zgasz











