Nazywam się Danuta Kowalska, mam sześćdziesiąt dwa lata i od dłuższego czasu męczy mnie myśl, iż stałam się obca w życiu własnego syna. A wszystko przez jego żonę – moją synową Katarzynę – która robi wszystko, żeby wymazać mnie z ich rodziny. I wiecie, co jest najbardziej bolesne? Nigdy nie zrobiłam jej nic złego. Ani słowa. Ani gestu. Ani wyrzutu. Tylko dobro, wsparcie i szczerą chęć bycia bliską osobą. A w zamian – cisza. Chłód. Zamknięte drzwi.
Kiedy mój syn Marek oznajmił, iż zamierza się ożenić, naturalnie chciałam poznać jego wybrankę. Zawsze marzyłam, iż przyjmę żonę syna jak rodzoną córkę – z życzliwością, troską i szacunkiem. Ale Marek wtedy niezręcznie powiedział:
“Mamo, Kasia jeszcze nie jest gotowa na spotkanie. Jest nieśmiała.”
Podeszłam do tego ze zrozumieniem. No cóż, różnie bywa, pomyślałam. Może dziewczyna jest skromna, nieśmiała. Ale kiedy trwały przygotowania do wesela, już nie wytrzymałam. Powiedziałam synowi wprost:
“Co, mam zobaczyć twoją przyszłą żonę dopiero na ślubie? Jak to w ogóle możliwe? Przecież nie jestem jakąś obcą ciotką z boku!”
Wtedy Marek, widocznie z trudem, ale jednak przekonał Kasię, żeby do mnie przyszła. Czekałam. Bardzo się denerwowałam. Przygotowałam smaczny obiad, nakryłam do stołu, kupiłam kwiaty – żeby jakoś ją rozchmurzyć. A w zamian… Kasia siedziała przy stole w milczeniu. Ani uśmiechu, ani spojrzenia w oczy, ani “dziękuję”. Przez cały wieczór, szczerze mówiąc, nie wypowiedziała choćby dziesięciu słów. Jakby przyszła pod przymusem. Zrzuciłam to na stres. Ale serce już było czujne.
Po ślubie zamieszkali osobno. Brawo – wzięli kredyt, kupili mieszkanie z dwoma pokojami. Nie wtrącałam się, nie narzucałam. Żyli – i dzięki Bogu. A potem, po półtora roku, urodził się Jakub. Moje słoneczko, mój ukochany wnuk.
Miałam nadzieję, iż po narodzinach dziecka zbliżymy się z Kasią. Przecież kobieta, która została matką, nie może być taka zimna. Ale stało się jeszcze gorzej. Teraz, gdy dzwonię i mówię, iż chcę wpaść z wizytą, Kasia odpowiada oschle:
“Nas nie będzie. Wyjeżdżamy.”
A potem mój syn mówi mi, iż byli cały dzień w domu. I rozumiem – po prostu nie chcą mnie widzieć.
Ale się nie poddałam. Kupowałam wnukowi zabawki, książki, ubranka. Przywoziłam owoce, ciastka do herbaty, starałam się pomóc, przynieść trochę ciepła. W końcu mają kredyt, trudności, Kasia na urlopie macierzyńskim… Ale wszystko na próżno. Kiedy przyjeżdżam, Kasia choćby nie wita się jak człowiek. Po prostu wychodzi do drugiego pokoju i zamyka za sobą drzwi.
Siedzę w kuchni z synem i wnukiem. Pijemy herbatę, bawimy się, rozmawiamy. A ona – jakby nas nie było. Jak można tak postępować? Przecież ja do niej z dobrymi intencjami! Nigdy nie powiedziałam jej nic przykrego. Ani śladu krytyki. Wręcz przeciwnie – zawsze starałam się pochwalić, pomóc, nie wtrącać z radami. Dlaczego więc jestem dla niej jak obca?
Może boi się, iż będę się wtrącać? Ale przecież nie jestem taka! Chciałam tylko być częścią ich rodziny, dzielić radości, wesprzeć w trudnych chwilach. Co w tym złego?
Już nie wiem, jak się zachować. Nie chce mi się tam jeździć, ale nie widzieć wnuka – serce się kraje. Kocham swojego syna. Kocham jego rodzinę. Ale widocznie nie wszyscy potrzebują mojej miłości…
Mimo wszystko nie poddaję się. Wierzę, iż pewnego dnia Kasia otworzy drzwi, wyjdzie do kuchni, usiądzie z nami przy stole i powie: “Proszę, mamo Danuto. Cieszymy się, iż jesteś.” Tylko żeby doczekać tej chwili…