Teściowa zaproponowała zamianę mieszkań — ale pod jednym warunkiem: muszę przepisać swoje na nią.
Nie wiem, co czują inne kobiety, ale ja wiem jedno: nie zamierzam ryzykować tym, co do mnie należy. Zwłaszcza gdy chodzi o nieruchomości. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi rodzina mojego męża, w której, od dawna czułam, za każdymi „dobrymi intencjami” kryje się coś podejrzanego.
Rodzina Marka… delikatnie mówiąc, nie jest łatwa. Jego młodszy brat od kilku lat siedzi w więzieniu. Za co — łatwo się domyślić. Zawsze miał słabość do ryzykownych przedsięwzięć. To wciągał kogoś w podejrzany interes, to brał „odpowiedzialność” na siebie, a potem szukał winnych. Zapłacił za to wszystko pełną cenę. A jego matka, moja teściowa, za każdym razem powtarzała: „To przecież jeszcze chłopak…”.
Gdy wyszliśmy z Markiem za mąż, nie mieliśmy wyboru — zamieszkaliśmy u mnie. Nie nalegałam, ale miałam mieszkanie po babci. Jednopokojowe, ale przytulne, jasne, z wysokimi sufitami. Dla nas dwojga starczało z nadmiarem. Marek był schludny, domowy. choćby na początku nie zostawiał mokrej podłogi w łazience i sam prał swoje skarpetki.
Minęły trzy lata. Urodziła się córeczka — cicha, jasnowłosa Zosia. Bałam się nieprzespanych nocy, histerii, wyczerpania. Ale Zosia okazała się aniołem. Spokojna, czuła. Wszystko z nią było proste.
Marek był dobrym ojcem. Tak, chciałabym, żeby zarabiał więcej, ale kto by nie chciał? Daliśmy radę. Natomiast moja teściowa, gdy została babcią, rozkwitła. Ciągle z prezentami, dziesięć telefonów dziennie. Wszystko robiła — szczególnie dla mnie. Najpierw myślałam, iż po prostu chce być bliżej wnuczki. Ale potem zrozumiałam — coś knuje.
Plan był prosty. Teściowa zaproponowała, byśmy z Markiem wprowadzili się do jej dwupokojowego mieszkania. A ona, „starsza babcia”, zamieszka w naszej kawalerce. Mówiła, iż będzie nam łatwiej, dziecko potrzebuje swojego kąta, więcej przestrzeni, no i pomoc babci pod ręką.
Słowami — idealne rozwiązanie. Ale był jeden warunek. Teściowa zażądała, byśmy z mężem formalnie dokonali zamiany. Czyli miałam przepisać swoje mieszkanie na nią. A to dwupokojowe, do którego mielibyśmy się wprowadzić, pozostałoby wyłącznie na Marka. Tylko na niego.
Na początku choćby nie zauważyłam podstępu. Dopiero gdy usiadłam i wszystko przemyślałam… zrobiło mi się strasznie. W przypadku rozwodu zostałabym z niczym: moje mieszkanie — jej, to, w którym mieszkam — jego. I wszystko zgodnie z prawem.
Nie wiem, czy to chytrość, czy przewidywanie, ale teściowa nie ustępuje. Nalega, naciska, używa każdego argumentu. Mówi nawet, iż jeżeli teraz odmawiam, to znaczy, iż już myślę o rozwodzie. A skoro myślę — to znaczy, iż nie kocham.
Marek słucha. Jest zdezorientowany. Rozumie, iż to ryzykowne, ale… matka przecież nie poradziłaby nic złego, prawda? Porozmawialiśmy poważnie. Powiedziałam: „Marek, jesteś moim mężem, ojcem Zosi. Tobie ufam. Ale twojej matce — nie. Nie chcę. Nie potrafię. Źle mi się robi na samą myśl.”
Odpowiedział, iż wszystko komplikuję. Że powinnam być elastyczniejsza, iż to tylko papiery. Że nic się nie zmieni i nikt nikogo nie porzuci. Ale ja wiem, jak to bywa. Dzisiaj — „nikt”, a jutro — „obcy ludzie”. I zostałabym z dzieckiem — bez dachu nad głową.
Zaproponowałam kompromis: zwykła zamiana — bez przepisywania, bez darowizn. jeżeli chcecie — żyjmy jak rodzina, bez tych papierowych gier. Ale teściowa odmówiła. Powiedziała wprost: „Nie ufam. A nagle się rozejdziecie — i połowa mojego mieszkania pójdzie tobie.”
Otóż to. Ona boi się o swoje, ale żąda mojego.
Teraz każdego dnia — nacisk. Marek narzeka, mówi, iż ma dość kłótni. Teściowa dzwoni, przekonuje. Wszystko pod płaszczykiem dobroci. A ja siedzę w swojej kawalerce, patrzę na śpiącą Zosię i myślę — czy jestem złą matką, skoro nie chcę oddać wszystkiego obcym?
Nie wiem, co robić. Rozwodzić się nie zamierzam. Ale oddawać mieszkania — też. Jestem zmęczona. To nie chciwość. Po prostu nie chcę zostać na bruku, jeżeli jutro wszystko się rozpadnie. Zbyt wiele takich historii widziałam.
Co byście zrobili na moim miejscu?