W pewnym sensie to tom, który czyta się tak, jak pisze się zaliczenia: z lekkim dystansem, ale jednak z zaangażowaniem, z poczuciem, iż gra toczy się o więcej niż tylko dobrą ocenę. Grzegorz Olszański, poeta i literaturoznawca, bierze na warsztat sytuację instytucjonalną: uniwersytet, wykładowcę, egzamin, studentkę, poetę, konkurs literacki. Wszystko to, co uwikłane w napięcia między sztuką a dydaktyką, autentycznością a formą, ambicją a koniunkturą. I wszystko to – trzeba przyznać – napisane z wyczuciem formy, znajomością konwencji i przyjemnie ironicznym dystansem. Ale te zaliczenia – choć spełniają wszystkie formalne wymogi – nie zostawiają po sobie silniejszego wstrząsu.
Na korytarzu placówki oświatowej

fot. WBPiCAK
Pani od geopoetyki
Nasza pani od geopoetyki organizowała nam wycieczki
do miejsc, których nie ma. W ramach ćwiczeń wykreślaliśmy
na mapach współrzędne nieistniejących światów
(planeta B-612, Atlantyda, Perito Moreno)
i uzupełnialiśmy słownik miejsc wyobrażonych
(Macondo, Wyspa Bezkształtna, Ziemiomorze)
o białe plamy, co nie śniły się choćby geografom.
Pewnego dnia – wszystkie globusy kręciły się wówczas
w przeciwnym kierunku – pokazała nam
nieparzyste strony galaktyk tworzenia,
które jakiś kreator grafoman
pokreślił ołówkiem.
Olszański zna na wylot instytucję, o której pisze. Jego podmiot liryczny porusza się pewnie po korytarzach akademii, wchodzi w rolę Pana od Prozy, Pani od Poezji, recenzenta konkursowego, egzaminatora i egzaminowanego. Tom zorganizowany jest według osi semestralnej, a niektóre z wierszy – co należy policzyć na plus – pisane są formami dopasowanymi do treści: dramat o Panu od dramatu, haiku o haiku. To konceptualny pomysł z potencjałem na więcej niż literacki żart: przecież relacja z uniwersytetem, z instytucjonalnym podejściem do pisania, to temat poważny i coraz częściej analizowany przez autorów i autorki wchodzących w obręb zawodowego pisania. I rzeczywiście, pod spodem widać poważniejsze pytania: kim dzisiaj jest poeta, skąd bierze się potrzeba pisania, czy tekst bez kontekstu ma jeszcze jakąkolwiek wagę? Tyle iż te pytania zostają w tomie lekko zarysowane, niekoniecznie rozwinięte. Być może z rozmysłem.
Najwięcej uroku jest tu w pomysłach – drobnych, sytuacyjnych, podsłuchanych. Najciekawsze są momenty, w których głos podmiotu rezygnuje z roli ironisty i pozwala sobie na subtelne zawahanie. Oczywiście, większość wierszy operuje tonem satyrycznym, kpiarskim, wykładowym: jest w tym pewna formalna konsekwencja. Ale czasem chciałoby się, by podmiot pozwolił sobie na chwilę ciszy.
Niektóre wiersze mogłyby wybrzmieć mocniej, gdyby nie potrzeba natychmiastowej pointy. Tam, gdzie Olszański pisze najprościej, zostaje najwięcej śladu: jak w autoironicznej konstatacji, iż „wszyscy piszą, ale nikt nie czyta”. Trafione tym bardziej, iż zawieszone między śmiesznością a smutkiem.
Zatrzymajmy się przy samych fragmentach. Olszański potrafi skonstruować wers, który jednocześnie bawi i zostaje w pamięci. Choćby: „Niech ktoś wreszcie powie tym studentom, / iż pisanie nie jest drogą do kariery.” – w tym zdaniu jest i ton ostrzeżenia, i rezygnacja, i gorzka obserwacja rzeczywistości, w której pisanie staje się strategią przetrwania. Innym razem czytamy: „Wypracowanie na temat: / dlaczego nie piszę wierszy. / Odpowiedzi proszę wpisywać w okienko.” – i cała bezradność instytucjonalnej edukacji literackiej zawiera się w tym jednym sformułowaniu, w tej ironicznej ankiecie z sensu.
Zwraca uwagę również utwór zatytułowany „Haiku”:
W trzecim wersie nic. / Pomiędzy nimi też nic. / W pierwszym, co zostało.
Ten zabieg, choć formalnie wpisany w konwencję, uruchamia pytania o sens stylizacji, o znaczenie pustki i poetyckiej rezygnacji z treści.
Nie bez znaczenia jest tu również rejestr, w jakim Olszański pisze: to nie jest poezja wysokoartystyczna w tonie, ale też nie czysta satyra. Autor łączy styl literacki z edukacyjnym, akademicki z prywatnym, mędrkujący z potocznym. To stylizacja wytrawna, ale momentami aż zbyt przezroczysta: czytelnik może mieć wrażenie, iż wie, co stanie się w kolejnym wersie. A to ryzyko, którego dobra poezja raczej unika. Mimo tego, tom „Wiersze na zaliczenie” ma potencjał, by stać się lekturą zarówno dla tych, którzy tęsknią za studiami polonistycznymi, jak i dla tych, którzy nigdy nie zrozumieli ich struktury. To zapis stanu świadomości – tej uczelnianej i tej poetyckiej, które czasem wchodzą ze sobą w konflikt.
Tom „Wiersze na zaliczenie” ma w sobie walor kronikarski: rejestruje rytuały współczesnej edukacji literackiej i sposoby, w jakie poezja staje się produktem do oceny. Ale nie wychodzi poza to, co już wiemy. To tom dobrze napisany, zgrabnie pomyślany i ułożony. Może choćby zbyt zgrabnie. Brakuje tu momentu ryzyka, poetyckiego potknięcia, dziury w strukturze. Wszystko zostało poprawnie zaliczone. I właśnie dlatego nie zostaje w pamięci tak mocno, jak mogłoby.
Ale czy to zarzut? Być może nie. Być może to po prostu poezja semestralna: do pomyślenia, do przeczytania, do odnotowania. Zaliczona. Ale niekoniecznie przełomowa.