Uraza długością trzydziestu lat
Od trzech dekad nie rozmawiam z moją teściową, Anną Nowak. Wszystko zaczęło się od tego, iż na naszym ślubie z Marcinem podarowała nam worek ziarna i zestaw starych talerzy. Byłam wtedy młodą, zakochaną dziewczyną, pełną nadziei, a ten „prezent” odebrałam jak policzek. Teraz mój mąż prosi mnie, żebym się nią zajęła, bo leży przykuta do łóżka. „Ewa, to moja matka, kto jej pomoże, jeżeli nie my?” – mówi. Patrzę na niego i myślę: „Nie chcę widzieć twojej matki, Marcin. Po tym wszystkim, nie mam takiego obowiązku”. A jednak ta sytuacja nie daje mi spokoju – rozdarta jestem między dawną urazą a przekonaniem, iż może czas zamknąć ten rozdział.
Trzydzieści lat temu, gdy braliśmy ślub, byłam w siódmym niebie. Młodzi, bez grosza przy duszy, ale miłość wydawała się najważniejsza. Wesele było skromne, w małej restauracji, ale staraliśmy się z rodzicami, by wszystko wyglądało pięknie. Moi rodzice dali nam pieniądze na meble, przyjaciele złożyli się na zastawę, a Anna Nowak? Wręczyła nam worek kaszy i sześć wytartych talerzy, które wyglądały, jakby pamiętały jeszcze jej własne wesele. „To wam się przyda” – powiedziała z takim uśmiechem, jakby ofiarowała diamenty. Ledwo powstrzymałam łzy. Nie dlatego, iż chciałam drogiego prezentu, ale dlatego, iż poczułam, iż mnie nie akceptuje. Jakbym była dla niej nikim.
Marcin tylko wzruszył ramionami: „Ewa, nie przejmuj się, mama taka jest, to jej sposób okazywania troski”. Ale ja nie potrafiłam tego zapomnieć. Anna od początku dawała mi do zrozumienia, iż nie jestem dość dobra dla jej syna. Krytykowała, jak gotuję, jak prowadzę dom, jak się ubieram. „Ewa, jak można ugotować barszcz bez buraków? U nas się tak nie robi” – mówiła, stojąc przy kuchence w moim własnym domu. Każda jej wizyta była jak egzamin, którego nie potrafiłam zdać. Po tym „prezencie” przestałam się z nią widywać. Postawiłam sprawę jasno: „Albo przestanie się wtrącać, albo ja z nią nie rozmawiam”. Marcin wybrał mnie, umówiliśmy się, iż będzie ją odwiedzał sam. Tak minęło trzydzieści lat bez słowa między nami.
Przez te lata z Marcinem zbudowaliśmy wspólne życie. Wychowaliśmy dwójkę dzieci, kupiliśmy mieszkanie, potem dom pod Warszawą. Pracowałam, zajmowałam się domem, wspierałam Marcina w trudnych chwilach. Anna żyła swoim życiem – w małym mieszkaniu, z sąsiadkami, z przydomowym ogródkiem. Marcin ją odwiedzał, pomagał finansowo, ale ja trzymałam się z daleka. I było mi z tym dobrze. Nie czułam wyrzutów sumienia – to ona wybrała tę drogę, uznając, iż nie zasługuję na jej syna. Ale teraz wszystko się zmieniło.
Miesiąc temu Marcin wrócił do domu pochmurny. „Ewa, mama ma wylew. Ledwo się rusza, potrzebuje opieki” – powiedział. Wyraziłam współczucie, ale gdy dodał: „Chcę, żeby zamieszkała z nami, proszę, pomóż jej”, mało się nie udusiłam ze złości. Pomóc? Jej? Kobiecie, która upokorzyła mnie przed wszystkimi na weselu? Która nigdy nie przeprosiła, nie próbowała naprawić relacji? Spojrzałam na niego: „Poważnie? Po tym wszystkim mam być jej pielęgniarką?”. Zaczął tłumaczyć, iż jest stara, iż nie może jej zostawić samej, iż to jego obowiązek. A gdzie mój obowiązek wobec siebie? Wobec swojej dumy?
Kłóciliśmy się do północy. Marcin mówił, iż to jego matka, iż życie jej nie wieczne. Ja próbowałam wyjaśnić, iż nie mogę tak po prostu wymazać trzydzieści lat urazy. „Pamiętasz, jak nazywała mnie ‘niegospodarną’ przy gościach? Jak dała mi kaszę, jakbym była żebraczką? – krzyczałam. – A teraz mam ją przyjmować pod swój dach?”. Marcin tylko potrząsał głową: „Ewa, to przeszłość. Ona jest chora, potrzebuje pomocy”. Ale dla mnie to nie przeszłość. To rana, która nigdy nie zagoiła się do końca.
Porozmawiałam z naszą córką, licząc na wsparcie. A ona na to: „Mamo, rozumiem Twoje uczucia, ale babcia naprawdę jest w potrzebie. Może spróbuj wybaczyć?”. Łatwo powiedzieć. Nie jestem złą osobą, nie życzę Annie niczego złego, ale nie chcę widzieć jej codziennie, gotować, zmieniać pościeli. To przerasta moje siły. Zaproponowałam Marcinowi zatrudnienie opiekunki lub dobry dom opieki – stać nas na to. Ale on uparł się: „Mama nie jest obca, powinna być z rodziną”. A ja? Jestem obca? Dlaczego nikt nie liczy się z moimi uczuciami?
Teraz stoję w miejscu. Z jednej strony widzę, jak Marcina to boli. Kocha swoją matkę i nie chcę stawiać go przed wyborem. Z drugiej – nie jestem gotowa poświęcić swojego spokoju dla kobiety, która nigdy nie uznała mnie za rodzinę. Zaczęłam choćby myśleć: a może zgodzić się pod warunkiem, iż przeprosi? Ale zaraz zrozumiałam, jak to głupie – chora, leżąca, raczej nie będzie myśleć o przeprosinach. A ja nie chcę być tą, która wymusza coś od bezradnej osoby.
Na razie poprosiłam o czas. Marcin skinął głową, ale widzę, iż jest urażony. A ja… jestem po prostu zmęczona. Zmęczona noszeniem tej urazy, zmęczona poczuciem winy. Może faktycznie jestem zbyt pamiętliwa? Ale jak zapomnieć trzydzieści lat lekceważenia? Nie wiem, co zrobić. Może czas podpowie. Póki co staram się zachować choć odrobinę spokoju – dla Marcina, dla naszej rodziny. Ale jedno wiem na pewno: Anna Nowak nie przekroczy progu mojego domu, dopóki nie będę gotowa. jeżeli kiedykolwiek w ogóle będę.