Zagubiona Tajemnica

newsempire24.com 2 dni temu

STARA JADWIGA.

Stara Jadwiga ocierała łzy, spływające po bladych policzkach, pooranych głębokimi zmarszczkami. Od czasu do czasu wymachiwała rękami i mamrotała niewyraźnie, jak dziecko uczące się mówić. Mężczyźni drapali się po głowach, a otaczające ją kobiety próbowały zrozumieć, co staruszka chce przekazać.

Od samego świtu, oszalała z rozpaczy, biegała po wsi, stukała w okna i zawodziła. Od zawsze była niemowa i, jak mówili, nie do końca przy zdrowych zmysłach, dlatego mieszkańcy trzymali się od niej z daleka, choć nie krzywdzili. Nie wiedząc, co się stało, posłali po Kazimierza. Pijaka i dowcipnisia, jedynego, który bywał w domu staruszki i często pomagał w gospodarstwie – za kolację i butelkę bimbru.

W końcu się zjawił – zmęczony, jeszcze nie wytrzeźwiały po nocnej libacji. Przecisnął się przez tłum gapiów, a Jadwiga rzuciła się ku niemu, bełkocząc i łkając rozpaczliwie, wymachując rękami. Tylko on potrafił ją zrozumieć. Gdy skończyła, Kazimierz spochmurniał. Zdjął czapkę i spojrzał na zebranych.

— No, gadaj! — rozległo się z tłumu.

— Basia zniknęła! — oznajmił, mówiąc o siedmioletniej wnuczce Jadwigi.

— Jak to zniknęła? Kiedy?! — zakrzyknęły kobiety.

— Mówi, iż matka zabrała ją w nocy! — wybełkotał przestraszony mężczyzna.

Wśród ludzi przeszedł pomruk. Kobiety przeżegnały się, mężczyźni nerwowo zapalili papierosy.

— Jak to możliwe, żeby nieboszczka dziecko porwała? — zapytał któryś, nie wierząc własnym uszom.

Wszyscy we wsi wiedzieli, iż trzy miesiące temu matka dziewczynki, Krysia, utonęła w bagnie. Tak jak babcia, urodziła się niemową. Poszła z kobietami zbierać jagody, ale stało się nieszczęście. Jak do tego doszło, nikt nie wiedział. Odeszła od grupy, zabłądziła. Uwięzła w trzęsawisku, a krzyczeć o pomoc nie potrafiła. Tylko stękała. Któż by ją usłyszał? I została Basia sierotą, ciężarem dla starej Jadwigi. Gdyby był ojciec… ale skąd? Nieboszczka za życia pilnie strzegła tajemnicy narodzin dziecka i zabrała ją do grobu. choćby własnej matce nie wyjawiła, kto był ojcem. Ludzie szeptali: czyżby to Kazio? W końcu młody, kawaler. Bywał w domu.

Ale ten tylko się wypierał. Nic podobnego!

Jadwiga znów wybuchnęła płaczem i zaczęła rozpaczliwie gestykulować.

— Co ona mówi? — szeptały interesujące kobiety. — Kaziu?

— Mówi, iż co noc przychodziła nieboszczka pod chatę. Jadwiga paliła świece, wypalała krzyże nad drzwiami i oknami, by chronić siebie i wnuczkę przed złem. Ale Krysia nie dawała za wygraną, stukała w progi, zaglądała przez okna. I cichutko wołała swoją córeczkę. Tej nocy też stała pod oknem długo, blada w świetle księżyca, z martwymi oczami, a usta szeptały, wabiąc Basię.

Staruszka złościła się i odpędzała ciekawską dziewczynkę od okna. Ale gdy tylko się odwróciła, ta znów odsuwała firankę. I czy to omamienie, czy niedopatrzenie… Jadwiga zasnęła głęboką nocą i nie zauważyła, jak nieboszczka zabrała Basię, zwiodła, oszukała niewinne dziecko! — Kazimierz otarł pot z czoła rękawem i dodał: — Trzeba szukać!

Mężczyźni zgrzytnęli zębami i rozbiegli się po domach. Jedni po broń, drudzy po psy.

Nawet Kazimierz, choć miał ochotę na kaca, pospieszył się zbierać.

Wkrótce podzielili się na grupy. Najpierw przeszukali podwórka, potem cmentarz. Bez skutku. Pozostał las, a potem te przeklęte bagna, gdzie spoczęła Krysia. Przed wyjściem zapalili papierosy i ruszyli.

Już na skraju lasu znaleźli ślady małych, bosych stóp. Psy zawarczały i pognały w głąb puszczy. Długo błądziły, wodząc panów za nos, jakby ktoś umyślnie mylił tropy.

Gdy pierwsze mroki spowiły korony drzew, myśliwskie psy, ciężko dysząc i skamląc, padły ze zmęczenia. A wraz z nimi mężczyźni. Młodsi i wytrwalsi ruszyli przeszukać bagno.

Z każdą minutą nadzieja malała.

Kazimierz stąpał ostrożnie, by nie wpaść w trzęsawisko. Tak się skupił, iż nie zauważył, jak odłączył się od reszty. Ale dobrze znał te tereny, więc szedł dalej.

— Gdzie jesteś, Basia? — zachrypiał, wpatrując się w mrok.

Odpowiedział mu przenikliwy skrzek. Ogromny, czarny kruk siedział na gałęzi sosny, błyskając ślepiami i obserwując mężczyznę.

— Kra! Kra! — znów rozległ się złowieszczy głos.

Serce Kazimierza zabiło mocniej. Coś w tym krzyku przykuło jego uwagę. Przyspieszył kroku i podszedł do drzewa.

Na miękkim mchu, u korzeni, skulona w kłębek, leżała dziewczynka.

— Basia! — szepnął, by jej nie przestraszyć.

Dziewczynka otworzyła oczy i spojrzała na niego uważnie.

— Żyjesz! — ucieszył się.

Zdjął koszulę i otulił ją.

— Jak tu trafiłaś? — zachrypiał, nie oczekując odpowiedzi. Przecież, jak matka i babka, była niemową.

— Z mamą przyszłam — odezwała się niespodziewanie.

Mężczyzna drgnął.

— Cud! — Podniósł Basię i ruszył z powrotem. — No, powiedz coś jeszcze!

— Mamusia została żoną bagiennego upiora. Chciała mnie zabrać do nowego domu, ale on nie pozwolił.

— Kto nie pozwolił? — Kazimierz nie rozumiał.

— Dziadek. Bardzo stary, ale mocny i mądry. My, ludzie, nazywamy go Leszym. Złajał mamę, powiedział: „Nie godzi się własnego dziecka zabijać!” Nie miejsce mi w bagnie. JeszLeszy dał mi dar mowy, a teraz wiem, iż trawy śpiewają, drzewa mówią, a ty, tato, już nigdy nie sięgniesz po bimber.

Idź do oryginalnego materiału