Cisza. Była tak głęboka, iż najpierw nie pojąłem, co mnie wyrwało ze snu. Nie budzik, nie szmer w kuchni, nie plusk w łazience. Nic. Jedynie monotonne brzęczenie lodówki przy ścianie i odległy pomruk Warszawy za oknem.
Leżałem i wsłuchiwałem się w tę pustkę. Jeszcze wczoraj ten dom tętnił życiem: skrzypienie podłogi pod szybkim krokiem Jagody, szelest kartek książki, którą czytała w fotelu, a choćby irytujący dźwięk pazurów kota Mruczka o tapicerkę kanapy. Teraz kot odjechał razem z nią. Kanapa stała pusta i obca.
Pierwszą myślą było sięgnąć po telefon, napisać do kogoś: Spotkajmy się w pubie, natychmiast! I przy kieliszku wódki wylać na przyjaciół całą swoją ból, gorycz i złość. Opowiedzieć, jaka ona była Nie zakazałem sobie tak myśleć. Drugi, niższy impuls kazał znaleźć kogokolwiek, choćby na jedną noc, by wypełnić tę przepaść. Łatwy sposób na autodestrukcję, znajomy i kuszący.
Zamiast tego wstałem, poszedłem do kuchni i włączyłem czajnik. Gdy woda zaczęła wrzeć, mój wzrok spadł na półkę w przedpokoju, gdzie wciąż leżała jej ulubiona wełniana chusta. Topór w głowie nagle przypomniałem sobie artykuł, który przeczytałem tydzień temu, w samym szczycie rozpaczy.
No więc, człowieku, nadszedł czas, żeby wyciągnąć topór pomyślałem pod nosem.
Zacząłem od małego. Zebrałem wszystkie jej rzeczy, które nie zabrała: chustę, zapomnianą książkę, zaschniętą tuszę, ulubiony kubek z kotkami. Wszystko włożyłem do kartonowego pudła. Nie rzucałem i nie rozrywałem choć nienawiść podpowiadała inaczej po prostu starannie spakowałem i zaniosłem do piwnicy. Później oddam to jej, bez scen i pretensji. Potem wyprałem pościel, rozwiewając znajomy zapach jej perfum. Usunąłem wspólne zdjęcia z telefonu i opróżniłem kosz. Każde działanie było jak zdjęcie starej, brudnej opatrunki z rany. Boleśnie, ale koniecznie.
Kolejnym krokiem był czas. Stało go tak dużo, iż przytłaczał mnie niczym ciężar na barkach. Czas, który kiedyś wypełniały wspólne kolacje, wyjścia do kina, bezsensowne, a jednak urocze rozmowy. Teraz musiałem coś wypełnić. Nie alkoholem, nie litością nad sobą, ale sobą samym.
Kupiłem karnet do klubu fitness. Pierwsze treningi były koszmarne. Wyciskałem się do mdłości, wyciskając na bieżni całą swoją złość, rozczarowanie i ból. Krople potu na gumowej podłodze wyglądały jak łzy. Z każdym tygodniem ciało stawało się silniejsze, a umysł spokojniejszy.
Zapisałem się na kurs języka włoskiego, o którym marzyliśmy, ale zawsze odkładaliśmy. Teraz szedłem sam. Złożone konstrukcje gramatyczne wypierały z głowy natrętne myśli. Pojechałem też do tego nadmorskiego miasteczka w Gdańsku, którego Jagoda nie chciała odwiedzić. Wieczorem, siedząc na molo i patrząc na zachód słońca, po raz pierwszy od miesięcy poczułem lekką, jasną smutek i przebłysk wolności.
Były też ciężkie dni. Nocą budziły mnie wspomnienia: jej śmiech przy uniesionej głowie albo sprzeczka o niczym. Nie wypędzałem ich. Po prostu leżałem i odczuwałem ból, tak jak radził artykuł, pozwalając mu płynąć i spływać jak fala. Czasem wsiadałem do samochodu, odjeżdżałem za miasto, wspinałem się na pusty wzgórze i krzyczałem na całe gardło. Krzyczałem aż straciłem głos, a w środku zapanowała pożądana cisza.
Pewnego dnia przeglądałem stare papiery i natknąłem się na naszą ślubną fotografię. Liczyłem się z atakiem tęsknoty lub gniewu. Zamiast tego spojrzałem na dwoje szczęśliwych ludzi, nieświadomych wszystkiego, i pomyślałem: Tak, to było. I było piękne. I to się skończyło.
Nie czułem już gniewu, nie chciałem czegoś przywrócić. Była jedynie lekka nostalgia i zrozumienie, iż ten rozdział życia został zamknięty.
Wieczorem spotkałem się z kumplami. Śmialiśmy się, opowiadaliśmy nowinki, planowaliśmy kolejne wyjścia. I nagle zauważyłem, iż przez całą noc nie myślałem o niej. Byłem po prostu tu i teraz. Byłem sobą. Cały, choć z blizną w duszy, ale już zagoiowaną.
Spojrzałem na swoje odbicie w witrynie kawiarni: zadbany, spokojny, z wyraźnym spojrzeniem. Takiego siebie nie widziałem od dawna. Może już nigdy.
Topór został wyciągnięty. Rana zagojona. I w końcu byłem gotowy iść dalej, bez bagażu przeszłości, lekko. Życie, o którym zawsze marzyłem, dopiero się zaczynało.
Nagle ostry zapach jakiegoś smrodu uderzył w nos. Nie zdążyłem zrozumieć, co się dzieje. Pokój płynął, wolno, jakby wyłaniał się z mgły. Leżałem na kanapie, nie rozbierając się, w okruchach i plamach nieznanego pochodzenia.
Próbowałem wstać, a świat się przechylał. Głowa pękała. Rozejrzałem się, a po ciele przeszła lodowata fala przerażenia.
To nie był jasny, pełen światła dom z moich snów. To była knajpa dla włóczęgów. Puste butelki po piwie i wódce, jak poległe żołnierze, leżały na podłodze. Na stole dymiła popielniczka pełna niedopałków. Wszędzie porozrzucane brudne ubrania, a przed telewizorem przewijała się ciemna zapowiedź nocnego programu.
Z trudem wstałem i przeciągnąłem się do łazienki, trzymając się poręczy. Oślepiał mnie jaskrawe światło, które raniło moje podrażnione oczy. I wtedy zobaczyłem go. W lustrze patrzył na mnie nieznajomy, nieogolony facet z pomarszczoną, opuchniętą twarzą. Oczy zamglone, czerwone, pełne wstydu i pustki. To był ja. Jan Kowalski.
Cała jasność, siła, poczucie całości, które tak wyraźnie przeżyłem tego ranka we śnie, zniknęły, pozostawiając jedynie zgorzelny, mdły kac i jeszcze gorszy kac duszy.
Wszystko to było snem. Cała ta droga wyrzucone rzeczy, siłownia, włoski, zachód na molo była jedynie chybną sztuczką mózgu, by uciec od nie do zniesienia rzeczywistości. Ucieczka, która zdawała się trwać wieczność, a w rzeczywistości jedną noc.
Dotknąłem swojego odbicia. Skóra była tłusta, zarost drapał palce. To było moje prawdziwe ja. Nie sukcesywny, zadbany mężczyzna, ale upadły człowiek w przetartej koszulce, który próbował zatopić ból w tanim alkoholu i w samozmyśle.
Cisza w mieszkaniu znowu ogłuszyła mnie. Tym razem nie była ciszą oczekiwania na nowy początek, ale ciszą impasu. Głośnym, beznadziejnym. A najstraszniejszy dźwięk w tej ciszy tykająca wskazówka zegara, bezlitosnie odmierzająca czas, który marnuję.
Sen nie był uzdrowieniem. Był lustrem przyłożonym do mojej prawdziwej twarzy. Odbicie w tym lustrze było tak odrażające, iż chciało się znowu zamknąć oczy i uciec. Ale nie było dokąd uciekać.
Stałem, patrzyłem na siebie i byłem w szoku. Na tego opadniętego faceta w podartej koszulce, na chaos wokół. W ustach miał się nieprzyjemny posmak, a w duszy wypalona pustka. Sen był tak wyraźny, tak prawdziwy a przebudzenie tak okrutne.
Podniosłem z podłogi pierwszą lepką butelkę i mocno wrzuciłem ją do kosza na śmieci. Rozpadła się hukiem o krawędź. Potem drugą. Potem trzecią. Nie krzyczałem, nie płakałem. Milcząco, z kamienną twarzą, rozpocząłem wojnę z bałaganem, w który zamieniłem swoje życie.
Zebrałem cały złom, wyniosłem worki z butelkami i kawałkami szkła. Otworzyłem szeroko okno, wpuszczając do zadymionego, pełnego tęsknoty pokoju chłodne, świeże powietrze. Zaparzyłem mocną kawę, a ręce drżały.
Znowu podszedłem do lustra. Spojrzenie wciąż było zmęczone, bolesne. Ale w najgłębszej ciemności tych zmęczonych oczu, niczym słabe światło w brudnej kałuży, tliła się iskra. Nie nadzieja, ale gniew. Biały, lodowaty gniew wobec samego siebie.
Chwyciłem telefon, przeglądnąłem kontakty i znalazłem numer starego kolegi ze szkoły, który miesiąc temu oferował pomoc psychologa. Wtedy tylko zapisałem go, nie odważyłem się zadzwonić. Teraz wybrałem numer.
Michał? mój głos szarpał się jak zardzewiała brama. Potrzebuję twojej pomocy.
Położyłem słuchawkę i wziąłem głęboki oddech. Droga, którą przespany zobaczyłem, była mirażem. Pokazała kierunek. I zrozumiałem: by dotrzeć do tego czystego i silnego człowieka ze snu, muszę przejść przez ten piekło. Nie we śnie. Na jawie.
Mój pierwszy krok nie był do siłowni, nie był na kurs włoskiego. Pierwszy krok był pod prysznic. Zmyć wczorajszy dzień. Zmyć tego nieogolonego faceta z pomarszczoną twarzą. I zacząć. Od samego początku. Jutro.











