Wycierałam stół u ojca w mieszkaniu, które od szesnastu lat dzielił z nią.
– Pani Anno… bardzo mi przykro. Tata… – dalszych słów już nie usłyszałam.
Ścierka wyślizgnęła mi się z palców, uderzyła o podłogę z cichym plaśnięciem.
W głowie miałam tylko jedno zdanie: „Za późno”.
Ojciec poznał Bożenę trzy lata po śmierci mamy. Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz mi ją przedstawił.
– To jest Bożenka, moja… przyjaciółka – powiedział, śmiesznie poprawiając kołnierzyk koszuli.
Miał rozjaśnione oczy, takie same jak wtedy, gdy przynosił mamie kwiaty po pracy. Zabolało mnie to.
Bożena była starsza ode mnie tylko o czternaście lat. Pachniała mocnymi perfumami, mówiła głośno, śmiała się zbyt swobodnie jak na mój gust.
– Będziemy się częściej widywać, co? – zapytała, jakbyśmy miały od razu zostać przyjaciółkami.
Nie zostałyśmy.
Przez pierwsze lata udawałam, iż nic się nie zmieniło. Wpadałam do ojca w niedzielę, udając, iż nie widzę jej szlafroka przewieszonego przez krzesło, jej kosmetyków w łazience, jej zdjęcia w ramce na telewizorze.
– Tato, pamiętasz, jak mama… – zaczynałam czasem, a on od razu spuszczał wzrok.
– Aniu, nie wracajmy do tego – prosił. – Życie idzie dalej. Bożena dobrze na mnie działa. Nie jestem sam.
„Nie jestem sam” – to zdanie wbijało mi się w serce jak drzazga. Bo ja byłam sama. Bez mamy, z coraz bardziej obcym ojcem, który zaczął mówić „my z Bożenką”, zamiast „ja”.
Potem się wprowadziła na stałe. Bez pytania kogokolwiek o zgodę.
– Tak będzie taniej – tłumaczył ojciec. – Dzielimy opłaty, jemy razem, raźniej.
Patrzyłam na to wszystko z zaciśniętymi pięściami. Wiedziałam, iż mieszkanie należy do taty, iż kiedyś będzie moje. Mama tak chciała. Mówiliśmy o tym nie raz.
A teraz w moim „przyszłym mieszkaniu” królowała obca kobieta, która przyniosła swoje zasłony, swoje kubki, swoje upodobania.
– Ten obraz po twojej mamie… może wyniesiemy do piwnicy? – zaproponowała kiedyś. – Jakoś tak… przygnębia.
Wtedy pierwszy raz się z nią pokłóciłam.
– Nic po mamie nigdzie nie wyniesiesz – syknęłam. – To jest jej dom.
– Był – poprawiła mnie chłodno. – Teraz to mój dom i twojego ojca.
Ojciec milczał.
To bolało chyba najbardziej.
Mijały lata. Relacje lodowaciały. Przyjeżdżałam rzadziej, bo każda wizyta kończyła się spięciem.
– Aniu, Bożena jest dla mnie dobra – tłumaczył tata. – Gotuje, pilnuje leków, sprząta. Ty masz swoje życie, rodzinę. Nie zostawię jej teraz.
– A mnie już dawno zostawiłeś – myślałam, ale tego mu nie mówiłam.
Zamiast tego coraz częściej zastanawiałam się, co będzie „po”: po jego chorobie, po jego śmierci… po niej.
„Po” przyszło szybciej, niż się spodziewaliśmy.
Zawał.
Nagły, brutalny, bez ostrzeżenia. Tata wyszedł rano po bułki, zawył alarm karetki, telefon, szpital, podpisy, cisza.
Bożena siedziała na krześle w poczekalni, szlochając tak, jakby to jej cały świat się zawalił. Nie myślałam wtedy o niej. Ja płakałam po swoim ojcu.
Pogrzeb pamiętam jak w kalejdoskopie: twarze ciotek, ciężki zapach liliów, mokra ziemia. „Odszedł w spokoju”, „dobry był człowiek” – powtarzali wszyscy, jakby czytali z kartki.
Po wszystkim wróciliśmy do mieszkania.
Tej samej klatki, tych samych drzwi, które pamiętały mamę, mnie, jego… i Bożenę.
– Podgrzeję wam zupę – zaproponowała Bożena, wycierając oczy. – Musimy coś zjeść, inaczej każdy się tu przewróci.
Siedzieliśmy w milczeniu przy stole: ja, mój mąż, Bożena. Nad nami patrzyła ze ściany stara fotografia – rodzice z mojego ślubu.
Wtedy ona wypowiedziała jedno zdanie, które przelało czarę.
– Muszę jutro podjechać do ZUS-u – powiedziała. – Zgłosić, iż mieszkam tu sama, żebym mogła załatwiać sprawy za… za waszego tatę.
– Sama? – powtórzyłam.
– No tak – spojrzała na mnie zdziwiona. – Przecież ja tu zostaję. Od szesnastu lat tu mieszkam. To mój dom.
Coś we mnie eksplodowało.
– Nie – powiedziałam lodowatym tonem. – To mieszkanie należy do mojego ojca. Teraz – do mnie. Ty tu byłaś tylko jego… partnerką. Gościem. Przez szesnaście lat, owszem, ale wciąż gościem.
Próbowała się zaśmiać.
– Dziecko, nie bądź śmieszna. Kto się nim zajmował, jak chorował? Kto gotował, sprzątał? Ty wpadałaś raz na dwa tygodnie na kawę. Ja byłam przy nim. Mam do tego mieszkania więcej prawa niż ty.
Wstałam.
– Nie – powtórzyłam. – Masz prawo do własnych wspomnień. A nie do mieszkania po moich rodzicach.
Kłótnia była brzydka. Krzyki, wyrzuty, łzy. Ona wrzeszczała, iż jestem niewdzięcznicą, iż „ojciec przewraca się w grobie”, iż zabieram jej dach nad głową.
– To ja trzymałam go za rękę, gdy miał gorączkę, kiedy ty bałaś się przyjść – krzyczała. – To ja z nim jeździłam po lekarzach, jak ty miałaś „za dużo pracy”. Teraz chcesz mnie wyrzucić jak śmiecia?!
– A kto ci kazał udawać żonę przez szesnaście lat bez ślubu i bez wszystkiego na papierze?! – wybuchłam. – To była twoja decyzja. Wiedziałaś, iż mieszkanie zawsze miało być moje. Nie obiecali ci go. Za opiekę nie płaci się mieszkaniem po mojej matce!
Ostatnie słowa wrzasnęłam, aż mąż złapał mnie za rękę.
– Ania, nie teraz… – szeptał.
Ale „teraz” właśnie nadeszło.
Prawnicy mieli sprawę prostą: mieszkanie było własnością ojca, ja byłam jedyną spadkobierczynią. Żadnych zapisów, żadnych testamentów. Bożena – formalnie nikt.
– Może pani dać jej czas na wyprowadzkę – radził adwokat. – Ale w świetle prawa ma pani pełne prawo żądać opuszczenia lokalu.
Dałam jej trzy miesiące.
W mojej głowie brzmiało to jak akt wielkiej łaski.
Ona widziała w tym wyrok.
Przez ten czas mijałyśmy się w korytarzu jak obce. Nie rozmawiałyśmy. Każdy stuk jej kroków brzmiał jak zegar odliczający czas do jej wyprowadzki.
W dniu, w którym wynosiła ostatnie kartony, zatrzymała się w progu.
– Wiesz, iż ja go naprawdę kochałam? – zapytała cicho. – Nie dla mieszkania. Nie dla wygody. Zostałam z niczym. Ty masz dom po rodzicach. A ja… zostaję z torbą ubrań i kilkoma zdjęciami.
Nie odpowiedziałam.
Stałam jak z kamienia.
– Kiedyś zrozumiesz – dodała. – Że wyrzuciłaś z tego domu jedyną osobę, która była przy nim do końca.
Trzasnęły drzwi.
Zostałam sama.
Dziś, po latach, wciąż mieszkam w tym samym mieszkaniu.
Na ścianie wisi zdjęcie mamy, obok zdjęcie ojca. Po Bożenie nie ma śladu – żadnej zasłony, kubka, szlafroka.
Czasem, gdy nocą idę po wodę, wydaje mi się, iż słyszę jej kroki w kuchni.
Siadam wtedy przy stole, patrzę na drzwi i zadaję sobie pytanie, którego wcześniej bałam się zadać:
Czy broniłam pamięci rodziców? Czy może zemściłam się na kobiecie, która zajęła miejsce mamy, zbyt późno, gdy najłatwiej było – bo nie miał mnie już kto zatrzymać?
Kiedy odszedł mój ojciec, wyrzuciłam z mieszkania kobietę, z którą mieszkał przez szesnaście lat.
Wtedy byłam pewna, iż robię to w imię sprawiedliwości.
Dziś nie jestem już tego taka pewna.












