Całe swoje życie spędziłam we wsi pod Lublinem. Ziemia od dziecka była dla mnie nie tylko pracą, ale ucieczką. Leczy. Daje siłę, gdy wszystko się wali. Gdy ręce grzebią w glebie, a plecy bolą od zmęczenia—głowa odpoczywa. Tak żyję. Wiosną—grządki. Lato—upał i walka z chwastami. Jesień—zbiory, przetwory, zamrażarki, słoiki, przyprawy.
Mam duży ogród. Co roku sadzę pomidory, ogórki, bakłażany, cukinie, paprykę, kukurydzę. Owoce—jabłka, śliwki, wiśnie. Robię z nich przetwory: lecho, pikantną pastę, kawior z cukinii, powidła, kompoty, konfitury, marynaty. Mam osobny zamrażalnik—w nim ułożone warzywne mieszanki, przecier dla wnuka, domowe frytki. dla wszystkich coś innego. Bo tak kocham. Bo wiem, iż zimą to ogrzeje.
Moje dzieci już dorosłe. Rozjechały się. Ale gdy przyjeżdżają—nie odjeżdżają z pustymi rękami. Bagażniki pełne pudeł, toreb, skrzynek. I nie żałuję—to przecież rodzina. To dla nich.
Najwięcej zabiera Zosia, żona mojego młodszego syna, Wojtka. Chwali bez końca: ogórki, bakłażany, morelową konfiturę. choćby wnukowi do przedszkola pakuje słoiczki. Widzę, jak jej smakuje. I mi przyjemnie—nie ukrywam. Staram się, nocami stukam słoikami, wszystko według receptur, a ona się cieszy. Czy może być coś lepszego?
Ale na urodzinach wnuka po raz pierwszy zrozumiałam, iż nie wszystko jest tak, jak myślałam. Impreza była piękna: animatorzy, dzieci wrzeszczą z radości, dorośli przy suto zastawionym stole. Wśród sałatek i przekąsek stały moje ogórki, kawior z cukinii, morelowy kompot. Ludzie jedli, chwalili. Było mi miło, aż jedno zdanie dało do myślenia.
—O, to te słynne ogórki! Zosia mi ciągle przynosi!—powiedziała jedna z kobiet.—Wasze, tak? Niebo w gębie. Sklepowe choćby się nie umywają.
Na początku nie zrozumiałam. Pomyślałam: może często bywa u nich w gościach. Ale potem podszedł ktoś inny, podziękował za morelową konfiturę. A wieczorem jeszcze ktoś wyznał, iż moim kawiorem karmi całą zimę dzieci.
Szukałam wzrokiem Zosi. Odwracała oczy. Dopiero rano, gdy zostałyśmy same, spytałam wprost:
—Zosiu, ty rozdajesz moje przetwory?
Westchnęła, spuściła wzrok.
—Trochę. Po prostu takie dobre, wszyscy proszą. A u was jest dużo. Nie wszystko, tylko odrobinę.
Nie krzyczałam. Nie awanturowałam się. Ale w środku zrobiło się pusto. Było mi przykro. Ja gotuję, pasteryzuję, kontroluję temperaturę—wszystko własnymi rękami. A ona rozdaje, jakby to było oczywiste.
Wracałam do domu z kamieniem na sercu. Nie żałuję. Ale czy robię to dla obcych? Nie jestem sklepem. Jestem babcią, mamą, starszą kobietą. Mam już ponad sześćdziesiąt pięć lat. Dziś mogę zamknąć czterdzieści słoików. A jutro—nagle nie dam rady. Jeśli, broń Boże, coś się ze zdrowiem stanie? A oni przywykli, iż zawsze będzie.
Teraz znów jestem w kuchni. Warzę kawior. Czterdzieści słoików już zamkniętych. I nagle łapię się na myśli: może rzeczywiście czas coś zmienić? Córka od dawna mówiła—sprzedawaj. Odsuwałam to. Nie po to robię. Ale może warto? Może jeżeli sama nie postawię granic, inni będą decydować za mnie?
Nie przestanę dzielić się z bliskimi. Ale teraz—tylko uczciwie. Nie po to, by rozdawali obcym, ale by docenili. By wiedzieli, iż każdy słoik to nie tylko „pyszne”, ale trud, nieprzespana noc, troska i miłość. I żeby choć raz ktoś pomyślał: „A jak tam mama? Czy ma dość sił? Czy nie łatwiej pomóc, niż tylko brać?”.