Zabrałam mamę do siebie, ale po miesiącu odwiozłam z powrotem — teraz wszyscy uważają mnie za potwora

twojacena.pl 1 tydzień temu

Zabrałam mamę do siebie, ale po miesiącu odwiózłam ją z powrotem – i teraz wszyscy uważają mnie za potwora.

Gdy postanowiłam przewieźć mamę ze wsi do miasta i zabrać do swojego mieszkania, wydawało mi się, iż robię jedyną słuszną rzecz. Nie była już młoda, mieszkała sama w starym domu, gdzie z każdym rokiem coraz trudniej było sobie radzić: piec kaprysił, woda w studni marzła zimą, a sąsiedzi albo wymarli, albo sami stali się równie sędziwi. Myślałam, iż musi być blisko – pod opieką, w cieple, z normalnymi warunkami. Ale po miesiącu wsiadłam za kierownicę i zawiozłam ją z powrotem do tej samej wioski. I teraz chyba stałam się wrogiem publicznym numer jeden dla wszystkich znajomych, a choćby niektórych krewnych.

— Jak mogłaś tak postąpić? — mówili mi.
— To twoja matka! Najbliższa osoba, nie pies, żeby wziąć i oddać!
— A gdyby twoje dzieci tak z tobą zrobiły? Wtedy zobaczysz, co to znaczy sprawiedliwość!

Słyszałam to wszystko. Zarówno dobre rady, jak i cierpkie wyrzuty, a choćby złośliwe komentarze. Niektóre prosto w twarz, inne za plecami, ale i tak do mnie docierały.
„Prawo karmy” — mówili. „Napraw to, póki nie jest za późno.”

Ale żaden z nich nie był na moim miejscu. Nikt nie żył się z moją matką ramię w ramię dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nikt nie widział, jak z energicznej i serdecznej babci zamieniła się w obcą osobę, która płacze, oskarża, godzinami milczy i odmawia jedzenia. Nikt. Tylko ja.

Na początku jeszcze jakoś dawałam radę. Urządziłam jej osobny pokój, kupiłam nowe kapcie, pidżamę, powiesiłam ulubione zdjęcia, a choćby przywiozłam z wioski kilka jej kwiatów. Chciałam, by czuła się jak u siebie. Ale zamiast wdzięczności, zobaczyłam zimę. Siedziała w pokoju, jakbym przywiozła ją do obcego domu, jakbym nie była córką, ale strażniczką. Przynosiłam jej jedzenie, namawiałam do kąpieli — choć wcześniej doskonale sobie radziła, choćby na wsi była aktywną kobietą. Ale w mieście coś się złamało.

Minęło kilka dni, a ona zaczęła… urządzać moje mieszkanie po swojemu. Przestawiła garnki, talerze, przyprawy. Pozmieniała wszystko w łazience, choćby moje kosmetyki. Starałam się nie ingerować. Powtarzałam sobie: to tylko adaptacja. Ale potem przyszły łzy. Każdego wieczoru. Najpierw ciche, potem histerie. Siedziała w fotelu i powtarzała:

— Tu jestem nikim… Tu nic nie zależy ode mnie… Nie chcę tak żyć…

Czułam się, jakbym stała się katem. Choć naprawdę chciałam tylko pomóc.

— Chcę umrzeć w swoim domu. Na wsi. Gdzie wszystko jest moje. Gdzie znam każdy kąt. Gdzie ściany mnie słyszą…

Próbowałam ją przekonać, by została. Mówiłam, iż będzie jej ciężko samej. Że córka jest blisko. Że wnuczka jest tuż obok. Że zawsze damy jej wsparcie. Ale nie. Z każdym dniem było tylko gorzej. I zrozumiałam: jeżeli jej nie odstawię z powrotem, stracę ją całkowicie. Albo oszaleje z tęsknoty, albo złamie się tak, iż nie będzie już powrotu.

Spakowałam jej rzeczy, wrzuciłam do bagażnika i odwiózłam. Siedziała w samochodzie w ciszy. Ani słowa. Dopiero gdy pokazał się znajomy zakręt w stronę jej domu, usłyszałam:
— Dziękuję.

Teraz mama dzwoni do mnie prawie codziennie. Wesoła. Spokojna. Mówi, iż posadziła ogórki, iż robi ulubiony dżem. Sąsiadka z drugiego końca wsi przychodzi do niej na herbatę. I słyszę, iż jest szczęśliwa. Tak, sama. Ale szczęśliwa.

A ja? A ja zostałam z etykietą „wyrodnej córki”. Ale wiecie co? Nie żałuję. Bo czasami miłość to nie trzymać, ale puścić. Nie ciągnąć na siłę do swojej strefy komfortu, ale pozwolić człowiekowi być tam, gdzie czuje spokój. I nie zawsze rodzice na starość chcą żyć z dziećmi. Zwłaszcza gdy mają swój dom, swoją historię i swoją przeszłość, która wsiąkła w ściany.

Jeśli moja mama odnalazła ukojenie w swoim domu, to znaczy, iż postąpiłam słusznie. Niech sobie myślą, co chcą. Ważne, iż znów się uśmiecha.

Idź do oryginalnego materiału