Przyjęłam do siebie starszą mamę. Teraz tego żałuję, a oddać jej z powrotem nie mogę. I wstyd mi przed znajomymi.
Dziś chcę przelać swoją historię na papier, taką osobistą, taką ciężką, iż przytłacza mnie jak kamień na piersi. Szukam porady — mądrej, wyważonej, by zrozumieć, jak wydostać się z bagna, w które sama się wpakowałam.
Każdy z nas ma swoje problemy, swoje wyzwania. Powinniśmy uczyć się nie oceniać innych, a wyciągać pomocną dłoń, gdy ktoś tonie w rozpaczy, nie widząc wyjścia. Nikt nie jest bowiem ubezpieczony od podobnych sytuacji — dziś osądzasz, a jutro sam możesz znaleźć się w tej samej pułapce losu.
Przyjęłam do siebie mamę. Ma już 80 lat i dotąd mieszkała na wsi pod Łowiczem, w starym domu z krzywym dachem. Sama już sobie nie radziła — zdrowie zaczęło się poddawać, nogi odmawiały posłuszeństwa, ręce drżały. Widząc, jak tam samotnie gaśnie, zdecydowałam się sprowadzić ją do siebie, do mieszkania w Warszawie. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, jaki ciężar sobie narzucam i jak bardzo to odmieni moje życie.
Początkowo wszystko szło gładko, jak po maśle. Mama osiedliła się w moim trzypokojowym mieszkaniu, i zdawało się, iż zachowuje porządek. Nie wtrącała się do moich spraw, nie hałasowała — siedziała w pokoju, który urządziłam z miłością i troską. Zrobiłam wszystko, żeby czuła się komfortowo: miękkie łóżko, ciepły koc, mały telewizor na stoliku. Miała wychodzić jedynie do łazienki, toalety i kuchni — starałam się otoczyć ją wygodą. Dbałam o jej dietę, gotowałam jedynie zdrowo, jak radzili lekarze: bez tłuszczów, z minimalną ilością soli, wszystko na parze. Leki — drogie, ale niezbędne — kupowałam sama, z własnej pensji. Jej emerytura — to grosze, co z tego można mieć?
Jednak po kilku miesiącach wszystko zaczęło się sypać. Mama miała dość miejskiego życia — monotonnego, szarego jak betonowe ściany wokół. Zaczęła narzucać swoje porządki, czepiać się mnie bez powodu, wywoływać kłótnie z niczego. Raz, iż nie starłam kurzu na czas, innym razem, iż zupa nie taka, albo iż zapomniałam kupić jej ulubioną herbatę. Wszystko było nie tak, wszystko ją irytowało. A potem przyszły manipulacje — grała na litość, teatralnie wzdychała, powtarzając, iż na wsi było jej lepiej niż w tej „więzieniu”. Jej słowa cięły mnie jak nóż, ale znosiłam to, zagryzałam zęby, starałam się nie odpowiadać na prowokacje.
Moja cierpliwość była na wyczerpaniu. Zmęczona byłam ciągłymi pretensjami, krzykami, jej wiecznym niezadowoleniem. Doszło do tego, iż zaczęłam tłumić nerwy środkami uspokajającymi, a po pracy stałam pod blokiem, nie mogąc zmusić się do wejścia do środka. Tam, za drzwiami, czekało mnie nie ciepło, a pole bitwy, na którym każdego dnia przegrywałam. Moje życie stało się koszmarem, z którego nie widzę wyjścia.
Oddać mamę z powrotem na wieś? To nie wchodzi w grę. Ona tam nie przetrwa — dom prawie się sypie, brak ciepła, brak warunków. Jak mogłabym ją odesłać, zostawiając na pastwę losu? A co powiedzą znajomi? Już widzę ich potępiające spojrzenia, słyszę szepty za plecami: „Córka, a matkę zostawiła… Jaki wstyd!” Wstydzę się choćby myśleć o tym, wstyd mi przed ludźmi, przed samą sobą. Ale sił mi brak.
Sytuacja jest jak zaciskający się węzeł, którego nie potrafię rozsupłać. Jestem wykończona, pusta, zagubiona. Jak żyć z nią pod jednym dachem? Jak radzić sobie z jej uporem, z tą ścianą pretensji i żalu? Jak ją uspokoić, nie gubiąc siebie? Utknęłam w martwym punkcie i każdego dnia coraz bardziej zanurzam się w tej beznadziei.
Czy mieliście podobne historie? Jak dogadywaliście się ze starszymi, których charaktery są jak ostre kamienie, o które rozbija się twoja cierpliwość? Jak nie zwariować, gdy bliska osoba staje się najtrudniejszym wyzwaniem? Podzielcie się, proszę — potrzebuję światła w tym ciemnym tunelu…