Nieudana operacja
Marcin nie wyszedł, a raczej wypadł z samochodu. Choć spędził tylko trzy zwykłe dyżury, czuł się, jakby przez całą noc dźwigał worki z cementem. Plecy bolały, w głowie huczało, a oczy paliły się jak dwa żarzące się węgielki.
W domu runął na kanapę, nie rozbierając się, zamknął oczy i natychmiast zapadł w sen. Obudził go natrętny dźwięk telefonu, który wwiercał się w mózg jak świder. Szyja bolała od niewygodnej pozycji, a wstać nie miał siły. „Cholera. Chyba jestem chory” — pomyślał i z trudem rozkleił powieki.
Telefon milkł na kilka sekund, tylko po to, by znów wybuchnąć tą samą irytującą melodią. „Powinienem ją dawno zmienić”. Niechętnie wyciągnął komórkę z kieszeni kurtki.
— Tak? — odpowiedział ochrypłym od snu głosem. Odsapnął. — Tak — powtórzył już twardziej.
— Marcin, jestem na lotnisku. Samolot za godzinę. Mój ojciec w szpitalu, zawał. Wybaw mnie, podmień, co? Nie mam kogo innego poprosić — usłyszał w słuchawce głos kolegi i przyjaciela, Leszka Kowalskiego.
— Nie czuję się najlepiej. Rozchorowałem się. Zadzwoń do Darka.
— Daj spokój. Wypij kawę, weź leki. Darek ma żonę, wiesz, nadgodziny potraktuje jak zdradę. Paweł to jeszcze nowicjusz. Stefan dwóch dyżurów z rzędu nie wytrzyma, nie ten już wiek. Lecę tam i z powrotem. Wrócę pojutrze. Wyciągniesz mnie z tarapatów?
„To znaczy: zdechnij, ale przyjaciela ratuj. Akurat teraz” — przemknęło mu przez myśl.
— Dobrze. — Westchnął ciężko.
— Co powiedziałeś? — doprecyzował Leszek.
— Mówię: zgoda. Zastąpię cię. Szczęśliwej podróży.
— Jesteś prawdziwym przyjacielem. Ja za ciebie… — Leszek zaczął mówić z radością, ale Marcin przerwał połączenie.
Do nocnego dyżuru miał jeszcze czas. Wziął prysznic, ogolił się, wypił mocną kawę. Odrobinę mu ulżyło. Znowu jechać do szpitala, z którego ledwie kilka godzin temu wrócił, nie miał ochoty. „Daję radę. Może się uda” — pomyślał i zaczął się ubierać.
Przez kilka godzin na oddziale panowała cisza. Niewyobrażalna senność ciążyła mu na powiekach, ciężka głowa opadała w stronę blatu stołu. Potrząsnął nią, próbując otrząsnąć się z otępienia. Kolejna filiżanka kawy pomogła na krótko.
— Marcin Andrzejewicz — usłyszał głos z oddali.
Ktoś potrząsał jego ramieniem.
W końcu zasnął. Podniósł głowę znad stołu. Stała przed nim pielęgniarka Kasia.
— Marcin Andrzejewicz, przywieźli chłopca…
— Tak, zaraz schodzę — odparł, zrzucając z siebie resztki snu.
Marcin opłukał twarz zimną wodą, czekając, aż zagotuje się czajnik. Wsypał do kubka dwie łyżki kawy, pomyślał chwilę i dosypał trzecią. Parząc się, wypił, poprawił czepek i ruszył na dół, na izbę przyjęć.
Dwunastoletni chłopiec leżał skulony na łóżku. Ostrożnie go zbadał.
— Pani jest matką? — zwrócił się do bladej, drobnej kobiety.
— Co z nim, doktorze? — podniosła na niego ogromne, przerażone oczy.
— Czemu nie wezwano wcześniej karetki? — zapytał ostro, z wyrzutem.
— Wróciłam z pracy, syn odrabiał lekcje. Potem zwymiotował. Miał gorączkę. Ukrywał, iż boli go brzuch od kilku dni. Co z nim? — chwyciła Marcina za rękę, drżąc.
— Kasia, wózek! — krzyknął, nie odrywając wzroku od twarzy kobiety. Wyrwał rękę z jej kurczowego uścisku. — Proszę podpisać zgodę na operację. — Wziął ze stołu formularz i podał jej.
— Operację? To zapalenie wyrostka? — spytała.
— Zapalenie otrzewnej. — Spojrzał na nią ze współczuciem.
W jej szeroko otwartych oczach zastygł horror.
— Proszę podpisać. Nie ma czasu — powtórzył.
Podpisała bez czytania i znów chwyciła go za rękę.
— Doktorze, ratuj moje dziecko!
— Zrobię, co w mojej mocy. Proszę nie przeszkadzać.
Kasia już podjechała z wózkiem. Przenieśli chłopca i ruszyli w stronę windy. W pustym korytarzu rozlegały się ich pośpieszne kroki i skrzypienie zużytych kół.
Kobieta nie odstępowała, mówiła coś, ale Marcin nie słuchał. Myślał tylko o operacji.
Gdy wszedł na salę operacyjną, chłopiec już leżał pod narkozą. Wszystko inne zeszło na drugi plan. Ręce działały automatycznie, umysł pracował precyzyjnie. Operacja trwała już drugą godzinę. Na krótką chwilę przymknął zmęczone oczy, gdy nagle krzyk Kasi przywołał go do rzeczywistości.
Spod jego palców trysnęła krew, zalewając pole operacyjne.
— Ciśnienie spada! — krzyknął anestezjolog.
Marcin wolno wyszedł z sali. Spocona koszula przykleiła się do pleców. Nogi trzęsły się z wyczerpania. Oparł się o chłodną ścianę. Ku niemu biegła jakaś kobieta. „Matka” — zrozumiał.
Zatrzymała się o krok od niego, jakby uderzyła w niewidzialną ścianę.
Twarz blada, oczy ogromne, puste od strachu i oczekiwania.
Marcin odwrócił wzrok. Kobieta westchnęła — czy może szlochnęła — zakryła usta dłonią i zachwiała się. Złapał ją, zanim upadła, i posadził na krześle przy drzwiach.
— Kasia, amoniak! — krzyknął w pusty korytarz.
Pielęgniarka podbiegła z flakonikiem, wetknęła jej pod nos nasączoną wacikówkę. Matka odruchowo odsunęła głowę, odepchnęła dłoń i otworzyła oczy.
— Wszystko w porządku? — Marcin wpatrywał się w jej bladą twarz.
Nie odpowiedziała. Powoli wstała i odeszła wzdłuż korytarza. Patrzył za nią. „Tylko kobieta potrafi tak… wytrzymać wszystko” — pomyślał.
W pokoju lekarzy długo siedział, oparłszy głowę na dłoniach. Potem zaczął spisywać przebieg operacji. SzczerzeMarcin spojrzał za odchodzącą kobietą, wiedząc, iż choć chłopiec odszedł, jego własne życie dopiero się zmieni, gdyż w tej chwili zrozumiał, iż czas leczy rany, ale niektóre blizny pozostają na zawsze.