Kiedy spotkałam Bożenę po latach – w parku, z wózkiem – serce mi podskoczyło. Spokojna, piękna, z jasnymi oczami, wyglądała, jakby się wcale nie zmieniła. Tylko w jej spojrzeniu było teraz coś więcej – jakaś dziwna czułość, głębia… Rozmawiałyśmy jak dawne koleżanki ze szkoły, choć adekwatnie nigdy się nie przyjaźniłyśmy. Nagle powiedziała:
— Chcesz posłuchać, jak zostałam matką dziecka faceta, który wybrał inną?
Słuchałam, nie mogąc oderwać wzroku.
— To było sześć lat temu – zaczęła Bożena. – Miałam wtedy dwadzieścia trzy lata, wyjechałam na kontrakt budowlany na Podhale. Tomek był kierowcą w tej samej firmie. Dwa lata starszy, uśmiechnięty, z wiecznie zakurzonymi rękami i dobrymi oczami. Często się mijaliśmy – na budowach, w samochodzie, między przejazdami. Pewnego dnia, po długiej rozmowie, zrozumiałam – koniec, przepadłam. Wystarczył jeden dzień, by wiedzieć: takiego mężczyzny szukałam całe życie.
Gdy kontrakt się kończył, wymieniliśmy numery. Nie zadzwonił. Tydzień, drugi – cisza. W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam pierwsza. Umówiliśmy się w jego mieście. Obiecał zawieźć mnie w góry… Byłam w siódmym niebie. Spacerowaliśmy, piliśmy herbatę w małej knajpce i po prostu gadaliśmy. Zdawało się, iż nic nas nie rozdzieli.
A potem – cisza.
Dzwoniłam, pisałam, ale on jakby zapadł się pod ziemię. Nie rozumiałam, co się stało. Ból ściskał za gardło, ale nie poddałam się. Wzięłam wolne i pojechałam do jego wsi. Znalazłam dom, zapukałam. Wyszedł – zmieszany, zmęczony i… obcy.
— Przepraszam – powiedział. – Mam dziewczynę. Wtedy byliśmy prawie po słowie, myślałem, iż to koniec, ale… pogodziliśmy się. Ślub za miesiąc. Ona nie chce, żebym się z tobą kontaktował.
— Rozumiem. Szczęścia wam…
Wyszłam, ledwie powstrzymując łzy. Potem już nie powstrzymywałam – płakałam w nocy, w pracy, w autobusie. Śnił mi się co noc. Rozmawiałam z nim we śnie, mówiłam, jak bardzo kocham, jak czekam. Nie mogłam patrzeć na innych mężczyzn. Dla mnie nie istnieli. Czekałam… wierzyłam, iż los da mi jeszcze jedną szansę.
Minęły trzy lata.
Pewnego dnia w mediach społecznościowych trafiłam na jego profil. Ręce mi się trzęsły, gdy pisałam wiadomość. Nic wielkiego – zwykłe „Cześć, co słychać?”. Odpowiedź przyszła natychmiast. Nie ukrywał: żona zmarła na chorobę, zostawiając mu dwuletnią córeczkę. Tomek był zagubiony, zniszczony, sam wychowywał dziewczynkę.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Napisałam tylko: „Przyjedź z córką do mnie. Przewietrzycie się.”
Przyjechali.
Dziewczynkę nazywała się Zosia. Od razu do mnie podeszła – wyciągała rączki, wołała „mama”, chowała się za moje nogi. Tomek się krępował, przepraszał, mówił, iż rzadko podchodzi do obcych. Ale ja nie czułam się obca. Patrzyłam na to dziecko – i serce mi pękało. Pokochałam ją od pierwszego wejrzenia.
Zaczęliśmy pisać, spotykać się. Zosia nie mogła doczekać się moich wizyt. A Tomek… nie robił kroku naprzód. Patrzył ostrożnie. Nie naciskałam. Byłam po prostu blisko.
Pewnego dnia zapytał:
— Przecież jesteś dla niej obca. Nie jest ci ciężko?
— Jest moja, Tomku – szepnęłam przez łzy. – Kocham ją jak własną…
Po trzech miesiącach zamieszkaliśmy razem. Najpierw jak przyjaciele. Potem – jak rodzina. Rok później urodził się nam syn. Zosię adoptowałam. Tak, oficjalnie. Samo złożyłam papiery.
Ludzie plotkowali, kręcili nosami. Jak to – on cię kiedyś rzucił, a ty go przygarnęłaś, jeszcze i obce dziecko wzięłaś.
Obce?
Ta dziewczynka biegła co rano do mnie z okrzykiem „mama!”, dawała mi rysunki i szeptała do ucha „kocham cię”. Co mogło być bardziej moje?
Teraz ma sześć lat. Chodzi do zerówki, uczy się czytać, pomaga mi w kuchni, opiekuje się braciszkiem.
A Tomek? Przeszliśmy wiele. Widzę, iż jest wdzięczny. Staliśmy się naprawdę bliscy. Prawdziwa rodzina – taka, o jakiej marzyłam sześć lat temu.
I wiesz co? Nie żałuję. Ani jednego dnia.
Moje życie potoczyło się właśnie tak, jak powinno. Nie od razu, nie łatwo, ale – tak, jak trzeba.
Wróciłam do niego.
A on – do mnie.
I mamy córkę, syna i dom, w którym mieszka prawdziwe szczęście.