Późno się zreflektował: drogi powrotnej już nie ma
– No cóż, Bronisława Ignacówno, podleczyliśmy panią, daliśmy zalecenia. Teraz najważniejsze – nie zaniedbywać, trzeba o siebie dbać – lekarz uśmiechnął się, poklepał ją po ramieniu i z galanterią uchylił drzwi, by mogła przejść z torbami.
Bronisława czuła, jak w gardle stanął jej gul. Choć leżała w szpitalu z nieprzyjemnego powodu, to choćby trochę jej się tam podobało. Przynajmniej odrobinę odpoczęła. A wszystko dlatego, iż ostatnie lata wyciskała z siebie do ostatniej kropli. Pracowała jak wół, bała się choćby poprosić o wolne. Ciśnienie, zawroty głowy, osłabienie – wszystko ignorowała. W końcu trafiła do szpitala z nerwowym załamaniem i sercem. Miesiąc leżała, matka o mało nie padła obok ze zmartwienia.
Za to Bogumiłowi, jej mężowi, było to najwyraźniej obojętne. Jakby choćby nie zauważył, iż żona zniknęła. A może i naprawdę nie zauważył – ledwie Bronisława wyjechała, do ich domu natychmiast wprowadziła się teściowa. Z garnkami, szmatami i kazaniami.
– Broniusiu, ty przecież rozumiesz, nasz Boguś to jak dziecko. No kto się nim zaopiekuje, jeżeli nie ja? Ty masz swoją mamę, ona jest z tobą, a ja pobędę przy synulku – gadała słodko teściowa przez słuchawkę.
Bronisława zaciąła zęby. Wszystko, czego latami uczyła męża – poszło w diabły. Samodzielność, pomoc w domu – rozpuściło się jak cukier w herbacie. Znowu była złą wiedźmą, a jego mamusia – dobrą wróżką, która „ratuje” synka przed tyranią żony. Chociaż kto kogo tyranizował – to jeszcze pytanie.
Wspominanie pierwszych lat małżeństwa było nieprzyjemne. Wtedy teściowa w ogóle nie wypuszczała ich spod swojej kurateli. choćby do sypialni dzwoniła: „Śpicie? A może tam u was coś nie tak, jak powinno być?” Koszmar.
A poznali się zabawnie. Bronisława wyszła wtedy z domu po kłótni z „przyjaciółką”, która okazała się zdrajczynią. Szła ulicą, myśląc, jakie to życie niesprawiedliwe – gdy nagle o mało nie spadł na nią mężczyzna z drzewa. A adekwatnie gałąź. Podniosła wzrok – a tam Bogdan, utknął.
– Co pan, oszalał? Chce się pan zabić? – oburzyła się.
– Kota ratowałem! – oburknął się obrażony.
Kota oczywiście nie było. Puszyszek uciekł, ale Bogdan został. Bronisława przyniosła drabinę i linę, pomogła mu zejść. Tak się poznali. Tak zaczęła się ich historia – piękna, ale z przegniłym środkiem.
Po ślubie Bronisława gwałtownie zrozumiała, iż mąż to nie tylko niesamodzielny. To – dziecko. Ani zmyć naczyń, ani wynieść śmieci. Wszystko – z marudzeniem. A ona ciągnęła wszystko na sobie: kredyt, praca, chora matka. On za to skarżył się swojej mamie, a ta – jej. W końcu Bronisława wzięła się za wychowanie męża na poważnie. I, trzeba przyznać, odniósła sukces.
Bogdan zaczął się zmieniać. Uczył się gotować, sprzątać, choćby przejawiał inicjatywę. Teściowa się wycofała – choć czasem płakała za rogiem, żałując synulka. Ale wszystko było pod kontrolą. Do hospitalizacji.
Teraz zaczynało się od nowa. Bronisława zadzwoniła do męża – cisza. Dziwne. W poniedziałek miał wolne, zwykle o tej porze już jadł śniadanie. Wybrała numer teściowej – też nie odbierała. Serce ścisnęło się. Wsiadła w taksówkę i pojechała do domu. Na duszy – niepokój.
Weszła na piętro, włożyła klucz do zamka – i w tej chwili drzwi się otworzyły. Na progu stała obca kobieta.
– Kim pani jest? – zimno zapytała Bronisława.
– Jestem Marzena. Ukochana Bogdana. A ty, kochanieńka, już tu nie mieszkasz. Więc bądź tak miła i zniknij z naszego życia.
Bronisława zastygła. Gdy próbowała ogarnąć to, co usłyszała, drzwi się zatrzasnęły.
– Zaraz wystawię twoje rzeczyczki – rozległo się z wnętrza.
Po paru minutach torby, jedna za drugą, zaczęły „wychodzić” za próg. Lekko przydeptując palce kochance, Bronisława usiadła na swojej kraciastej torbie i zadzwoniła po policję. Nie po to harowała, żeby teraz oddać wszystko zdrajcy.
Gdy przyjechali policjanci, wyrzuciła oboje – i męża, i tę „Kopciuszka”. Bogdan milczał, ale jego nowa próbowała się bronić.
– To też jego mieszkanie! Nie możesz nas wyrzucić!
– Mogę – spokojnie odparła Bronisława. – Wszystko jest na mnie. Idźcie do mamy, poskarżcie się.
Gdy drzwi zatrzasnęły się za nimi, pierwszy raz od dawna odetchnęła pełną piersią. Przewietrzyła pokój, wyrzuciła pościel z łóżka i złożyła pozew o rozwód. Najpierw było boleśnie. Ale potem stało się… lekko.
Minął miesiąc. W jedną z niedziel, leżąc w łóżku, rozkoszowała się zasłużonym urlopem. Zadzwonił telefon.
– Bogdan – pomyślała. I odebrała.
– Broniu, kochana… Tęsknię. Nikt mnie tu nie kocha. To wszystko wina mamy. Wybacz mi. Zabierz mnie z powrotem…
Bronisława słuchała w milczeniu. W końcu parsknęła śmiechem.
– Na poważnie? Zabrać cię z powrotem? Po wszystkim?
On dalej bełkotał jak szkrab. A ona wyłączyła telefon, opadła na poduszkę i uśmiechnęła się drwiąco.
– No i proszę – powiedziała sobie. – A ja bałam się, iż życie się skończyło. Dopiero się zaczęło.